wtorek, 28 stycznia 2025

Weronika Marczak „Rodzina Monet. Skarb” Ocena: 1/6

DZIUNIA NA GRENLANDII

Myślałam, że będzie gorzej.

Spodziewałam się głupoty na poziomie Rowu Mariańskiego, a skończyło się na Morzu Martwym.

Rozdawałam ostatnio autorom i wydawcom pały z zachowania („Chłód” Macdonalda, „Wielka księga opowieści kryminalnych”), ale tym razem pała należy się za całokształt. „Rodzina Monet” pod żadnym względem nie zasługuje, aby by przyznać jej ocenę dopuszczającą.

Fabuła durnowata: po śmierci matki i babki piętnastoletnia uboga Angielka Hailie trafia do ociekającej bogactwem rezydencji w Stanach, gdzie zamieszkuje z pięcioma braćmi – mafiozami, którzy posyłają ją do ekskluzywnej szkoły i próbują nauczyć życia. Motyw Kopciuszka mógłby zadziałać, gdyby autorka miała choć blade pojęcie o opisywanych realiach: mafii, bogactwie i życiu na amerykańskiej prowincji, a nie tylko fałszywe wyobrażenia zaczerpnięte z seriali klasy „C”. Równie dobrze akcja mogłaby się rozgrywać na Grenlandii, nie byłoby widać różnicy.

Dramaturgia leży. Zapomnijcie o punktach zwrotnych, kulminacjach czy związkach przyczynowo - skutkowych. Akcja jest niemiłosiernie rozwleczona, równie dobrze moglibyście czytać tę książkę od końca.

Dialogi drewniane i o niczym. Dziesiątki słów i nic z tego nie wynika. Przykład:

„- Co robisz? Czemu stoimy? (…)

- O co chodzi?

- O co tobie chodzi?

- To ty powiedziałaś, że nie chcę… nie chcemy z tobą rozmawiać. Dlaczego tak powiedziałaś?

- Nie powiedziałam, że wy nie chcecie, tylko że Jason chciał...

- Przestań filozofować, co? (…) Dobrze cię słyszałem.”

I takie zapychacze przez cały czas, okraszane od czasu do czasu przekleństwami i wulgaryzmami, żeby grzeczne dziewczątka z wypiekami na twarzy spróbowały owocu zakazanego.

Bohaterów nie ma. No niby są jakieś postacie, ale zupełnie przezroczyste. Jest pięciu braci, ale wszyscy, jak jeden mąż – tacy sami. Różnią się tylko wiekiem i tym, że jednego z nich główna bohaterka bardziej lubi. Jej postać, na tle innych, nijakich i sztampowych rzeczywiście się wyróżnia. Bezbrzeżną głupotą.

To jest książka dla osób, które potrafią czytać po polskiemu. Ja straciłam tę umiejętność po ukończeniu szkoły podstawowej. Liczba błędów językowych, stylistycznych, logicznych i rzeczowych poraża jak seria z kałasznikowa. Próbka:

Cała zdrętwiałam, ale odwróciłam się natychmiast [skoro cała zdrętwiała, to jak mogła się odwrócić?] i moje otwarte szeroko oczy spoczęły na twarzy Dylana [wyjęła sobie oczy i położyła na twarzy Dylana czy może chodzi o wieczny odpoczynek?]. Jego usta wykrzywiały się w kpiarskim uśmieszku, ale wciąż promieniowała od niego mroczna aura [czy wykrzywione usta wykluczają promieniowanie mrocznej aury, a jeśli tak, to dlaczego?] (…) Pomijając już nawet jego imponującą muskulaturę, z powodzeniem udało mu się również mnie zawstydzić swoim wysokim wzrostem [jeśli wysoki wzrost potrafi zawstydzić, to dlaczego naga klata już nie?] tak, że zupełnie zapomniałam o tym, że przecież nie zrobiłam nic złego [jeśli zupełnie zapomniała, to skąd wie, że nie zrobiła nic złego?].”

Próbowałam tłumaczyć na polski, co autorka chciała powiedzieć, lecz nie dałam rady. Ale przecież wiedziałam na co się piszę, zacisnęłam więc zęby, wyłączyłam tryb czytania ze zrozumieniem i fotografowałam strony na szybko. W końcu, nie sięgnęłam po tę książkę po to, żeby ją kontemplować, tylko aby się dowiedzieć, na czym polega jej fenomen.

Wyjaśnienie okazało się banalne.

Bohaterką i narratorką tej opowieści jest piętnastolatka, rozmemłana dziunia, która mentalnie jest na poziomie mało rozgarniętej dziesięciolatki. I to dla takiego odbiorcy, wyłącznie płci żeńskiej, „Rodzina Monet” jest przeznaczona. Rzuciły się więc na nią tłumy nierozgarniętych dziewczynek (a takich jest dużo więcej niż rozgarniętych), które wreszcie mogą się utożsamić z bohaterką. Pamiętacie książki Bahdaja, Ożogowskiej czy Nienackiego? Jacy tam byli inteligentni spryciarze! Jak świetnie sobie radził Poldek z „Podróży za jeden uśmiech” i nawet lalusiowaty Duduś Fąferski przeszedł przemianę. Jaka to musiała być mordęga dla nierozgarniętych dziewczynek – czytać książki o bohaterach, którym nigdy się nie dorówna. A tu Hailie zachowuje się tak bezsensownie, że taka dziesięciolatka myśli sobie: „jeśli ona ma piętnaście lat i tak samo się zachowuje jak ja, to może ja nie jestem taka głupia”. Grunt to dowartościować czytelniczkę.

Niektórzy recenzenci zwracają uwagę, że „Rodzina Monet” gloryfikuje przemoc, bo bracia stresują główną bohaterkę, zmuszając do przestrzegania całej listy zakazów i nakazów. Nie widzę w tym niczego nagannego. Pięciu braci - to archetyp troskliwego ojca, który mając świadomość jak bezdennie głupia jest jego córka, chce ją uchronić przed popełnianiem błędów. Taki jest bowiem  tryb myślenia piętnastolatki (!): Ojej, nie pozwolili mi, a ja ich oszukałam i poszłam z nim do kina, a on nie oglądał filmu, tylko mnie obmacywał i włożył język do buzi; myślałam, że to miłość, ale on to samo zrobił koleżance i jeszcze jej zrobił dziurkę w cipce. Skoro więc córka łamie zakazy, należy ją ukarać. Kiedyś taki ojciec wbijał rozum do głowy przy pomocy pasa, w dzisiejszych czasach trzeba się bardziej gimnastykować, zwłaszcza jeśli się jest ojcem w pięciu osobach.

I tylko jednego nie łapię. O ile rozumiem popularność tej książki wśród małolatów, to jednak zachwycają się nią również dorosłe osoby. Czy potraficie mi wyjaśnić dlaczego???

poniedziałek, 20 stycznia 2025

Ross Macdonald „Chłód” Ocena: 1/6

CZY PANI JESZCZE MOŻE?

Nie chciało mi się pisać o tej książce, bo wydała mi się przeciętna. Zaczęło się dobrze. Całkiem nieźle prowadzona intryga kończyła się jednak tak absurdalnie, a wręcz komicznie, jakby autor wiedzę o życiu czerpał z powieści dla kucharek (brazylijskie telenowele jeszcze wtedy nie były w modzie). Tyle razy już pisałam o nieudanych zakończeniach, że tym razem chciałam dać sobie spokój.

Temat wypłynął jednak przy dyskusji o innej książce Macdonalda „Ruchomy cel”. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, na czym polega prawdziwa słabość „Chłodu”. Nieprawdopodobne zakończenie – to pryszcz, ale słabość autora, który w sposób małostkowy wziął odwet na swoim największym rywalu, kpiąc z niego po jego śmierci w taki sposób, że jedynie dociekliwi czytelnicy byli tego świadomi – to mnie uwiera. Swoją drogą, ciekawe czy ktoś w tamtych czasach zwrócił na to uwagę.

Żeby wszystko wyjaśnić nie obędzie się bez spoilera, ale wszystko w swoim czasie.

W 1962 roku, ukazała się książka „Chandler mówi” zawierająca zbiór wspomnień, listów i esejów. W jednym z listów do przyjaciela pisarz wyraził się krytycznie o Macdonaldzie, nazywając go eunuchem literackim. Ta książka ukazała się trzy lata po śmierci Chandlera; gdy żył, na publikację takich prywatnych opinii się nie godził. W 1964 roku Macdonald opublikował książkę, w której jedni z bohaterów, jako żywo przypominają parę: Chandler i jego żona Cissy, ukazani są jednak w sposób ośmieszający, lub jak kto woli, w bardzo krzywym zwierciadle. Taka zemsta na wrogu, kiedy już nie może się bronić i nawet to do niego nie dotrze, wydaje mi się bardzo nieelegancka.

Oczywiście, możecie uznać, że to moja nadinterpretacja, ale fakty są takie:

Ukochana żona Chandlera była od niego 18 lat starsza. Pisarz był do Cissy bardzo przywiązany. Kiedy zmarła, wpadł w depresję i próbował popełnić samobójstwo (nieskutecznie, zmarł 5 lat później). Macdonald ukazuje w „Chłodzie” wersję kabaretową takiej relacji. Czemu się zresztą dziwić, skoro nawet w dzisiejszych, hurra-postępowych czasach nie potrafimy takich związków zaakceptować. Na przykład, jeśli prezydent USA jest o 24 lata starszy od swojej żony, to jest w porządku i nikt nie widzi w tym niczego nagannego. Ale kiedy dokładnie taka sama różnica wieku dzieli prezydenta Francji i jego żonę, tylko że to ona jest starsza, to wtedy cały świat sobie z tego dworuje. Tylko, że prawda czasami w oczy kole.

Nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem dialogu z popularnego skeczu z dawnych lat. Zenon Laskowik pyta Bogdana Smolenia, przebranego za wiejską starowinkę:

- Pani Pelagio, czy pani jeszcze może…?

- No pewnie!

I prawda jest taka, drodzy panowie, że kobieta zawsze może, chociaż może nie chcieć, a mężczyzna w pewnym wieku nawet kiedy chce, to bez niebieskich pastylek - nie może.

Już po napisaniu recenzji przeczytałam opowiadanie Williama Irisha „Co się stało z Alice”, które musiało zainspirować Macdonalda do tego stopnia, że dokładnie w taki sam sposób rozpoczął „Chłód”:

Po szybkim ślubie zawartym zaledwie po kilku dniach znajomości znika młoda żona, a zrozpaczony małżonek wynajmuje do jej odnalezienia detektywa. Żona okazuje się kimś innym, niż mężowi się wydawało. Macdonald pociągnął tę historię dalej.

Koniec dygresji. Ta pała – to kolejna pała z zachowania, tym razem dla autora, za małostkowość i ściąganie od kolegów. Niestety, nie będzie mógł odpowiedzieć na zarzut, ale sam zaczął.

A sam „Chłód” - przeciętny, na trzy z plusem, jeśli przymknąć oko na zakończenie. Teraz spoiler. Uwaga!

 

 

 

Macdonald opisuje historię czterdziestoletniego kawalera (poważny rektor wyższej uczelni), który mieszka razem z bogatą mamuśką w ogromnej rezydencji, bo tak mu wygodnie. Matka przeszkadza mu w związkach z kobietami, widząc w nich rywalki i chcąc mieć syna tylko dla siebie. Absolutna klasyka, tak bywa z takimi mamuśkami. Z biegiem czasu okazuje się jednak, że synek potajemnie z kimś tam się spotyka, zakochuje się, a z jedną panną nawet bierze sekretny ślub. Kobiety z nim związane jednak w tajemniczy sposób tracą życie. Kto za tym stoi? Oczywiście mamuśka, ale – uwaga! - to wcale nie jest mamuśka. Na samym końcu okazuje się, że naprawdę, to jest o wiele starsza żona rektora. Rektor i jego żona przez długie lata ich związku udają przed całym światem, że łączy ich relacja matki i syna. I skutecznie wszystkich okłamują. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić taką sytuację? Oczywiście, jeśli wykluczymy, że oboje małżonkowie cierpią na paranoję, a o tym nic w książce nie było.

wtorek, 7 stycznia 2025

Otto Penzler „Wielka księga opowieści kryminalnych. Zbrodnie pozornie niemożliwe” Ocena: 1/6

MIĘDZYNARODOWY SKANDALIK NA MIARĘ NASZYCH CZASÓW

Zamiast się cieszyć, że przeczytałam całkiem zgrabny wybór opowiadań kryminalnych – zgrzytam ze złości zębami.

To skandal, że wydawcy robią nas w bambuko, a my potulnie się na to godzimy. Jak można żądać prawie 90 złotych za taki bubel???

Ta książka roi się od błędów. Każdego rodzaju. Jakie tylko możecie sobie wyobrazić. Zwykłe literówki (mała zamiast małą, powiedział zamiast powiedziała), błędy ortograficzne (cęntkowany; nawet word to podkreśla na czerwono), graficzne (brak myślników przed dialogami, rozsypane akapity), błędy językowe w tłumaczeniach (ubrał mundur), kursywa, która pojawia się nie wiadomo dlaczego, o czymś tam pewnie zapomniałam. Aż przykro czytać.

Sprawdziłam. Wydawnictwo Familium s.r.o jest zarejestrowane w Czechach. Firma, zasadniczo, zajmuje się sprzedażą prezentów, z których książki stanowią niewielką część. Od niedawna działa również w Polsce. Drodzy bracia Czesi, rozumiem, że macie nas za idiotów, którzy nie znają swojego języka, i całkiem słusznie, zasadniczo, ale czy naprawdę, tak trudno było wynająć kogoś, żeby zrobił korektę po składzie???

Ale to drobiazg, pewnie nie chciałoby mi się pisać o tej książce, gdybym nie odkryła jeszcze czegoś, a dopiero to naprawdę mnie wkurzyło. I tutaj, wydaje się, że wydawnictwo tak samo zrobiło w konia nas, jak i swoich rodaków. Książka wydana po czesku wygląda identycznie. Polska wersja jest w twardej oprawie, ładnie wydrukowana, gruby papier, czytelny druk, duże marginesy, ilustracje. No, wielka księga, jak nic! Idealna na prezent (dla kogoś kto nie zwraca uwagi na błędy). Można narzekać, że niewygodnie się czyta ze względu na rozmiar podwójnej cegły gotyckiej, ale to tylko marudzenie. W czym więc problem?

Jak napisano na stronie tytułowej, książkę przetłumaczono z oryginału, czyli „The Black Lizard Big Book of Locked Room Mysteries”. Nie napisano, że to wybór albo skrót. Chodzi o to, że amerykańska wersja rozmiarem jest tylko odrobinę mniejszą cegłą, więc wydawałoby się, że powinna zawierać tę samą treść. Ale nie! Jest w niej 68 opowiadań, a w polskiej wersji – zaledwie 20. Tak! Przeszło trzy razy mniej, jeśli ktoś nie zdążył policzyć. Zabrakło 48 opowiadań.

Nie będę tego nazwać dosadnie. Doskonale wiecie, co chciałabym powiedzieć. Napiszę tylko, że po prostu, bardzo, bardzo mi przykro. A dla wydawnictwa - pała z zachowania.

piątek, 3 stycznia 2025

S.J. Bennett „Śmierć w diamentach” Ocena: 3/6

DIAMENTY SĄ WIECZNE

Detektyw królowa Elżbieta II jest tym razem piękna i młoda (akcja dzieje się w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku) i niestety, nie wyszło to książce na dobre. Paradoksalnie, dziewięćdziesięcioletnia monarchini w poprzednich częściach serii miała o wiele więcej uroku (o doświadczeniu nie wspomnę) niż dziarska trzydziestolatka.

Intryga tym razem jest mniej wyrafinowana, chociaż mocny akcent z księciem Filipem, dobrze powiązany z głównym wątkiem morderstwa, ładnie wprowadza mylne tropy i tę historię ubarwia. Zakończenie jednak trochę przefajnowane. Trudno uwierzyć, że królowa tak łatwo na to wpadła i bez problemu wydobyła od mordercy przyznanie się do winy. Drugi ważny motyw – spisek na królewskim dworze, biegnie zupełnie obok głównej intrygi, ale w sumie dobrze, że jest, bo przynajmniej ogranicza odruch ziewania.

Postaci drugoplanowe również mniej barwne niż w pierwszych częściach, ale może po prostu to specyfika tamtych czasów, kiedy kobiety dużo mniej miały do powiedzenia. Klimat epoki, trzeba przyznać, oddany został wiernie.

Oczywiście, że czekam na kolejną część. Miłość do królowej Elżbiety jest nieuleczalna.