poniedziałek, 26 sierpnia 2024

Jarosław Molenda „Przy stoliku w Czytelniku” Ocena: 3/6

NA ŚLIZGAWCE

Ta książka pozostawiła mnie z uczuciem niedosytu.

Nie można nie docenić ogromu pracy, jaki autor włożył w jej przygotowanie. Ponad trzysta książek i artykułów w bibliografii, osiemset czterdzieści przypisów – to imponujące dane. Wystarczyłoby tego na dwa doktoraty. A jednak efekt nie zachwyca. Powodem wcale jednak nie jest nadmiar informacji czy ich „naukowość”.

Długo nie mogłam dojść dlaczego mi to nie leży, aż w końcu z pomocą przyszedł Antoni Słonimski. We wstępie do „Alfabetu wspomnień” o porządkowaniu pamięci pisze tak: „Musimy poddać się albo zasadom chronologii, albo prawom kompozycji. (…) Bieg zdarzeń widziany być powinien z perspektywy czasu i oddany możliwie wiernie. Inaczej rzecz się ma, gdy chodzi o wspominanie ludzi. Mamy prawo wyboru.”

Słonimski zdecydował się na publikację swych wspomnień wedle klucza osób, w kolejności alfabetycznej. Jarosław Molenda nie miał żadnego klucza na uporządkowanie zebranego materiału: do literackiego wora wrzucił wszystko, co udało mu się znaleźć.

Stosunkowo najlepiej sprawdzają się rozdziały, w których na pierwszy plan wychodzi chronologia. Autor zaczyna od tradycji „kawiarni literackich” wywodzącej się jeszcze z czasów sprzed pierwszej wojny, przypomina okres międzywojenny opisując stoliki Skamandrytów czy Gombrowicza; wczesny okres powojenny przedstawiony jest z perspektywy twórcy „Czytelnika”, Jerzego Borejszy. Jest jednak sporo powtórzeń. Co z tego, że wypowiadają się różne osoby, skoro nie mają nic nowego do powiedzenia?

Kiedy Jarosław Molenda przedstawia konkretne, przełomowe wydarzenia (list 34, wyrzucenie Kołakowskiego z partii, zdjęcie z afisza „Dziadów” Dejmka, wydarzenia marca 68) mam wrażenie, że tylko ślizga się po tematach. Kiedy bierze się za konkretne postaci – jest lepiej lub gorzej. Nie bardzo wiadomo, dlaczego ktoś zasłużył na więcej lub mniej uwagi. Himilsbach z „Czytelnikiem” kontakty miał wątłe, ale anegdoty o nim można czytać w nieskończoność, więc pewnie dlatego poświęcono mu cały rozdział. Tyle samo miejsca otrzymał Andrzej Łapicki, o wiele bardziej „zasłużony” dla stolika. Inne postaci ważne dla „Czytelnika” (Kazimierz Kutz, Janusz Głowacki, Krystyna Kofta, Antoni Słonimski) przewijają się gdzieś w tle, bez konkretnego pomysłu na ich przedstawienie, zaś postaci najważniejsze (Tadeusz Konwicki bardziej niż Gustaw Holoubek) przewijają się na pierwszym planie, praktycznie gdzie się da.

Im bliżej końca, tym większa entropia. W rozdziale poświęconym, zasadniczo, „wojnie epistolograficznej” (w latach 70-tych ludzie kultury pisali do władzy wiele listów protestacyjnych), nie wiadomo dlaczego pojawia się przytoczone w całości satyryczne opowiadanie Tadeusza Rossa, rzekomo zainspirowane jedną z klientek kawiarni), a na końcu pojawia się Janusz Głowacki jako naczelny playboy tamtych czasów.

Szkoda, że dopiero prawie na samym końcu pojawia się bardzo ważny rozdział o uwikłaniach elity literackiej we współpracę z władzą ludową, ale dużo bardziej szkoda, że ten temat został potraktowany po macoszemu. Ten motyw od początku przewija się w tle, znakomita większość opisywanych w książce osób należała do PZPR i jakoś tam kolaborowała z reżimem, oczywiście domyślamy się dlaczego, ale gdy nie znamy tła, patrzymy na nich z pewną ambiwalencją. Nie wszyscy czytelnicy tej książki czasy komuny będą pamiętać z autopsji, wyjaśnienie tych zawiłości na początku książki (niektórzy, przynajmniej przed socrealizmem, robili to z powodów ideowych), pomogłoby w odbiorze.

Najbardziej jednak brak mi w tym wszystkim autorskiej interpretacji faktów. Słonimski we wspomnianym „Alfabecie wspomnień” przyznawał się bez oporów: „Pisząc o innych oczywiście biorę pod uwagę przede wszystkim samego siebie”. Rzecz jasna, nie wymagam od Jarosława Molendy, żeby pisał o sobie, ale żeby w ogóle coś napisał, skomentował, wyraził własne zdanie, podsumował, a nie tylko dawał dojść do głosu innym.

Książka składa się prawie z samych cytatów, gdyby podliczyć to, co autor napisał samodzielnie, stanowiłoby to może dziesięć procent, a i tak są to w większości uwagi w stylu: „Jacek Żakowski uważa, że…”, „Maria Iwaszkiewicz twierdzi…”. Obszerny, trzyczęściowy artykuł Jacka Żakowskiego pod tytułem „Przy stoliku w Czytelniku”, jest w tej książce dziełem bardzo często cytowanym. Wolałabym wiedzieć, co nowego pan Molenda ma na ten temat do powiedzenia, bo opinie Jacka Żakowskiego mogę odnaleźć w jego artykule.

Po lekturze tej mniej lub bardziej uporządkowanej kompilacji mam wrażenie, że nie jest to książka Jarosława Molendy „Przy stoliku w Czytelniku”, tylko wybór cytatów, który powinien być opatrzony adnotacją „pod redakcją Jarosława Molendy”.

Większości czytelników nie będzie to przeszkadzało, o ile skupią się na śledzeniu anegdot i nie będą się domagać sensownego obrazu epoki. Inna sprawa, że często są to historyjki znane skądinąd, wielokrotnie powtarzane. Słynny tekst Himilsbacha: „Inteligencja, wypie*dalać” i reakcja Holoubka „Nie wiem jak państwo, ale ja wypie*dalam”, został nawet przytoczony dwa razy.

Nie mnie dywagować, co autora do takiej asekuranckiej formy skłoniło. Kiedy Jacek Żakowski w 1993 roku opublikował swój artykuł „Przy stoliku w czytelniku” odbiło się to szerokim echem i przyniosło nieoczekiwane reperkusje. Tadeusz Konwicki się na stolik w Czytelniku „obraził” i przeniósł razem z przyjaciółmi (Holoubkiem i Łapickim) do kawiarni Bliklego. Dzisiaj już nikt się nie obrazi, bo prawie wszyscy opisywani bywalcy już nie żyją.

Czytajcie tę książkę, jeśli nie znajdziecie nic innego pod ręką, chociaż… może bardziej się przyda etykieta na butelce wody mineralnej.*

*”Nie mogę zasnąć, nim oczu nie zmęczę jakąś lekturą. Janka [żona] ulitowała się nade mną i dała mi do czytania napis na pudełku zapałek „Swan”, a ja odwdzięczyłem się jej proponując jako lekturę etykietę na butelce wody mineralnej.”

Antoni Słonimski „Alfabet wspomnień” s. 64.

poniedziałek, 19 sierpnia 2024

Maja van Straaten, „Frania Tańska i Kolekcjoner Widmo” Ocena: 2/6

KTO SIĘ BOI DUCHÓW?

Przykro mi pisać te słowa, bo wygląda na to, że wbijam gwóźdź do trumny.

Biorąc pod uwagę skromną liczbę czytelników drugiego tomu na największym portalu czytelniczym (stan na 19 sierpnia: trzy recenzje, w tym moja) można wysnuć przypuszczenie, że wydawnictwo pożałowało darmowych egzemplarzy i odpuściło sobie promocję książki.

Niestety, kolejną dobrze się zapowiadającą autorkę dopadł „syndrom drugiego tomu”. Część pierwsza serii: „Frania Tańska i tajemnica zaginionego obrazu” dawała duże nadzieje, część drugą ledwo się daje doczytać do końca.

Nie rozpoznaję trójki bohaterów, których polubiłam w pierwszej części. Tym razem nie ma ich za co lubić.

Lola jest zupełnie nijaka, nie odgrywa żadnej roli, pojawia się tylko po to, żeby poględzić na temat garderoby, i żeby było z kim wyjść na kolację.

Sandor zapewnia Franię o głębokim uczuciu, ale nie przeszkadza mu to uwodzić kolejnych panienek, i do tego robi to zupełnie bez wdzięku. Najpierw chce się pozbyć natrętnej wielbicielki, ale gdy tylko przydarza się okazja, nie może się powstrzymać, żeby jej nie przelecieć.

Główna bohaterka Frania, kiedyś sprytna i inteligentna, teraz jak wpadnie na jakiś trop, to trzyma się go kurczowo, nie widzi innych opcji i dopiero przypadek sprawia, że musi zmienić zdanie.

Najciekawszy mógłby być bohater drugoplanowy, Piwko – chłopek roztropek, omnibus imający się wszelakich zajęć, zgodnie z zasadą „praca ozłaca”, tylko zupełnie nie pojmuję, jak taki zdolniacha, który wszystko potrafi, może być takim tchórzem i tak bezwzględnie wierzyć w duchy.

Zawiązanie intrygi nie trzyma się kupy. Profesor archeologii, prowadzący wykopaliska na stanowisku datowanym na pięć tysięcy lat przed naszą erą, przecież zdaje sobie sprawę, że jego odkrycie na pewno ma wielką wartość dla nauki, ale nie znajdzie tam licznych artefaktów, na ekspozycję których potrzeba będzie kilku sal Muzeum Narodowego. Szkoda, że autorka nie wymyśliła bardziej sensownego powodu, aby wysłać Franię do obozu archeologów. Zapewne pisała w pośpiechu i nie miała na to czasu.

Zagadki kryminalnej w tej części praktycznie nie ma, za to na pierwszy plan wychodzą relacje damsko-męskie i dylematy Frani w rodzaju „czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie”. Niech i by sobie były, ale obok, a nie zamiast. To podobno kryminał.

Dramaturgii również nie uświadczysz. Historia dobrze się zaczyna, przez połowę książki czytam z zainteresowaniem, mając nadzieję, że coś zacznie się dziać, no i zaczyna się… nuda, czyli smętne poszukiwania „skarbu”, najpierw odnalezionego przez miejscowego młynarza, a potem przez niego ukrytego. A nad wszystkim krąży (dosłownie, bo w balonie) jakiś mityczny Kolekcjoner Widmo. Poszukiwania odbywają się na zasadzie: a może tam, a może tam, a może tam. Jak Panbócek pomoże w poszukiwaniach, to się uda. Panbócek schodzi z nieba i pomaga. Zawsze jest w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Na kilkanaście stron przed końcem coś wreszcie zaczyna się dziać. Trochę za późno.

Na pocieszenie po lekturze zostały tylko dobrze oddane realia przedwojennej Warszawy i tym razem również kujawskiej prowincji. Szkoda tylko, że ten naród wiejski taki na jedną modłę - zabobonny i głupi. Czuje się klimat tamtych czasów, w czym nie przeszkadza nienachalne promowanie niezależnych kobiet. Trzeba również docenić, zróżnicowany język i nienaganny styl. Na dobrą książkę to jednak za mało.

Ile to już razy zachwycałam się jakimś debiutem, sięgałam po następną powieść z nadzieją, która zamieniała się w rozczarowanie. Jest w tym tylko częściowa „wina” autorów. To wydawcy wymuszają, żeby kolejna książka została napisana szybko, dopóki czytelnicy pamiętają o autorze. Nie wszyscy potrafią pisać pod presją, a potem efekty są, jakie są. I nic się z tym nie da zrobić. Albo autor pisze pod dyktando, do swojej bańki fanów, którą najpierw sam musi stworzyć, albo znika. Innej opcji nie ma. Należałoby chyba poradzić autorce, żeby jak najszybciej zabrała się za tworzenie własnej bańki, choć nie wiem, czy to już nie za późno.

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

Tomasz Duszyński „Moje wielkie, greckie morderstwo”, Ocena: 1/6

BLA-BLA-BLA

Nie da się tego czytać. Żadną miarą. Trzy rozdziały jeszcze zdzierżyłam, kolejne czytałam na szybko, mając nadzieję, że coś się wreszcie wydarzy, coś się zmieni. Nic z tego. Taka sama wątła nawijka przez cały czas.

Nie wiem, jak można napisać tak wiele słów i nic nie powiedzieć. Nie ma jak wyłowić istotnych informacji w tym potoku wyrazów, o ile w ogóle takie są.

Bohaterowie prowadzą jakieś bezproduktywne rozmowy o niczym i to zapewne ma być śmieszne. Mamy masę postaci, jedna coraz bardziej irytująca od drugiej. Wszyscy, łącznie z narratorem, są idiotami, a jeżeli nawet nie są, to tak się zachowują, bo autor pewnie uznał, że to też jest śmieszne. Nie dla wszystkich. Chociaż wszyscy twierdzą, że mają poczucie humoru, to każdy  co innego ma na myśli.

Na szczęście czytam w abonamencie, więc bez strat finansowych, z poczuciem ulgi tę książkę porzucam. Własnych pieniędzy nigdy bym na nią nie wydała.

Jeśli szukacie rozrywki na lato, to kierunek: „Moje wielkie, greckie morderstwo” serdecznie odradzam. Nie mogę jednak wykluczyć, że was ta książka rozbawi.