TO SE NE VRATI…
Już sobie wyobraziłam jakie to niesamowite i zabawne przygody czekają w Truchlinie na bohaterów, no i mam za swoje. Najgorsze - to za dużo sobie wyobrażać. Okazało się, że największego atutu, czyli pomysłu, autor w ogóle nie rozwinął. Akcja mogłaby rozgrywać się w dowolnym miejscu i czasie.
Vojtěch Matocha potraktował czytelników z taką samą niefrasobliwością, jak niektórzy polscy autorzy kryminałów: założył, że jak czytelnik młody, to głupi, i każdy kit mu można wcisnąć. Bohaterom wszystko się udaje na zasadzie przypadku. Ot, mają szczęście i zawsze znajdą się tam, gdzie trzeba. Przez połowę książki nie wiadomo o jaką stawkę toczy się gra; to irytujące, kiedy przez cały czas tłucze się z tyłu głowy pytanie „ale o co chodzi?” Repertuar przygód został ograniczony do: uciekają – gonią ich, uciekają – gonią ich, uciekają – zostają złapani, uciekają. Nie ma następstwa zdarzeń prowokujących kolejne wydarzenia ani zwrotów akcji, więc napięcia nie uświadczysz. Intrygi też praktycznie nie ma.
Doczytałam tę książkę do końca, tylko dlatego, żeby dowiedzieć się, jakie jest wyjaśnienie tajemnicy Truchlina. Zakończenie - to gwóźdź do trumny tej książki, bo trzeba ją zamknąć w trumnie i godnie pochować. Jest tak wyssane z palca, jakby pochodziło z powieści science-fiction pomieszanej z fantasy i harlekinem, a przecież wszystko się dzieje „tu i teraz”. Trzeba wykazać się wielką siłą woli, żeby uwierzyć autorowi, i mnie tej siły zabrakło.
Ech, tęskno mi do czasów, kiedy Nienaccy, Niziurscy, Bahdajowie, Ożogowskie traktowali młodego czytelnika z szacunkiem. Dzięki takim autorom książki z dzieciństwa można sobie przypominać po latach z rozrzewnieniem, i okazuje się, że nic nie straciły na wartości. To se ne vrati…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz