No i nie zaiskrzyło.
A zaczęło się tak fenomenalnie. Brawurowy opis pijackiego rajdu po bezdrożach zakończonego upadkiem meteorytu, wręcz wbija w fotel. A potem – im dalej, tym gorzej. Przewracając kolejne kartki, zamiast z uwagą śledzić akcję, zastanawiałam się, dlaczego tak ciężko mi się to czyta. No bo przecież niby wszystko w porządku, świetnym stylem to napisane, trochę powtórzeń, ale przecież jest zagadka do wyjaśnienia, nawet dwie, na brak akcji nie można narzekać, a jednak przyjemności z czytania żadnej, tylko irytacja narasta.
Przyczynę odkryłam gdzieś w połowie, kiedy poważna historia zaczęła zamieniać się w farsę, opisywane wydarzenia wspięły się na wyżyny absurdu, a główna postać – narrator, niby poważny facet, postanowił zachowywać się tak idiotycznie, jakby był jednym z bohaterów „Gangu Olsena”, a nie pastorem, który przynajmniej w teorii powinien być trochę mądrzejszy od swoich wiernych. Nawet zakładając, że pastor, to zawód jak każdy inny i w każdym zawodzie przytrafiają się słabeusze i średniaki, to jednak wolałabym bliższą znajomość zawierać z tymi, którzy mogliby trochę bardziej mnie wzbogacić.
W porównaniu z zarzutem zasadniczym, absurdy fabularne - to jednak drobiazg. Rosyjscy gangsterzy nie potrafiący posługiwać się bronią i strzelający nie w tę stronę – pikuś. Złodzieje, którzy wylatują w powietrze na skradzionym granacie, pijacy topiący się przerębli, nieudacznicy, którzy nie potrafią się włamać przez otwarte drzwi – nic. Akcje typu „zabili go i uciekł” (gość dostaje w klatkę piersiową solidnym nożem – siekierą, wyjmuje go sobie z piersi, zakleja ranę taśmą i spokojnie biega tak po wiosce przez kilka godzin), porywacze - amatorzy, którzy nie potrafią przypilnować swoich ofiar – to wszystko przydarza się w jednej, zapadłej fińskiej wiosce, z której do najbliższego posterunku policji jedzie się godzinę. Ale to wciąż pryszcz. Można te wariactwa spokojnie usprawiedliwić czarnym humorem (jeśli ktoś lubi wariant absurdalny) i groteską, w hardcorowym wydaniu. Każdemu według potrzeb.
Dużo trudniej wybaczyć autorowi, że jego bohater jest zupełnie „bezpłciowy”, i pełniąc funkcję osoby publicznego zaufania, od której ludzie oczekują przecież więcej niż od siebie - potrafi udzielić tylko jednej rady - „ja nie wiem”. Tak się akurat szczęśliwie składa, że Panbócek lepiej potrafi pomóc potrzebującym, więc wszystko, dla tych co trzeba kończy się szczęśliwie, ale wywody w stylu „wiem, że nic nie wiem” spokojnie można sobie było darować. Skoro sam los sprawił, że życie tylu ludzi wróciło na właściwe tory, to po co właściwie był ten pastor i dlaczego miałby mnie obchodzić?
Najbardziej jednak uwiera mnie uczynienie głównym bohaterem egoistycznego dupka i tchórza. I to właśnie tak bardzo mi przeszkadzało w odbiorze, chociaż nie od początku zdawałam sobie z tego sprawę.
Pastor dowiaduje się, że jego żona jest w ciąży, ale na pewno nie z nim, bo jest bezpłodny. Postanawia więc samodzielnie odnaleźć ojca. Problem w tym, że nigdy nie przyznał się żonie, że nie może mieć dzieci. Przez całą książkę pastor cierpi, że żona go zdradziła, oskarża ją i zastanawia się, dlaczego mu to zrobiła, ale ANI RAZU nie przyjdzie mu do głowy, żeby mieć choć cień poczucia winy, że nie przyznał się żonie do bezpłodności.
To teraz eksperyment. Drogie panie, wyobraźcie sobie taką sytuację. Po kilku latach udanego pożycia dowiadujecie się, że wasz ukochany mąż nie może mieć dzieci. Odkrywacie również, że on o tym wiedział, zanim was poślubił, tylko nie raczył poinformować. Jak się czujecie? I co robicie? Jeżeli i tak nie chcecie mieć dzieci to, oprócz nadszarpniętego zaufania, nie ma większego problemu. Ale jeżeli miałyście nadzieję na dużą rodzinę z gromadką dzieci? Albo chociaż z jednym? A zegar biologiczny tyka. A życie jest tylko jedno.
Jak reaguje żona pastora, gdy wreszcie dowiaduje się o defekcie męża? Przeprasza za zdradę i bije się w piersi: moja wina, moja bardzo wielka wina. Nie ma żadnych innych dylematów. A przecież takie postępowanie mężczyzny, pozbawiające kobietę możliwości decydowania o własnym losie (gdyby wiedziała wcześniej, miałaby prawo wyboru) – to jest dopiero zdrada. Dla mnie – o wiele trudniejsza do wybaczenia niż przypadkowy seks z przypadkowym facetem, po pijaku. I to byłby naprawdę świetny temat, który nawet nie został liźnięty. Wszystko utonęło w sosie z rosyjskich gangsterów, strzelanek w lesie i głupkowatych wieśniaków.
Oceniam „Małą Syberię” poniżej przeciętnej, bo książki przeciętne to takie, które ani mnie grzeją, ani ziębią. Ta bardzo porządnie mnie wkurzyła, więc wyżej być nie może. Autorzy z krain, gdzie brakuje słońca, to najwyraźniej nie moja bajka. Muszę, dla równowagi, przerzucić się w rejony śródziemnomorskie, tam gdzie wino, mężczyźni i śpiew.
No wiesz, Camilleri ;) U niego jest wszystko co trzeba.
OdpowiedzUsuńOj tak, oj tak! To właśnie miałam na myśli ;-)
OdpowiedzUsuń