wtorek, 28 lutego 2023

Natalia Fiedorczuk „Porodzina” Ocena: 3/6

POPOWIEŚĆ

O mały włos porzuciłabym czytanie tej książki. Pierwsza część zniechęca, bo ma charakter wprawki napisanej przez debiutanta: nieporadny styl, niepotrzebne rozwodzenie się nad opisami postaci, które odgrywają epizodyczne role i zaraz znikają, długo nie wiadomo o co będzie toczyła się gra, wulgaryzmy w narracji odautorskiej bez żadnego uzasadnienia. Na szczęście dobrnęłam do części drugiej, i wtedy zaczęła się porządna literatura.

Pierwsza część, w porównaniu do kolejnych, sprawia wrażenie, jakby została napisana przez inną osobę. Próbując, swoim zwyczajem, dojść przyczyn (bo jak czytam takie rzeczy, to myśli mi uciekają we wszystkie strony) odrzuciłam od razu wariant z wynajęciem ghostwritera, a pomysł, że początek książki to testowanie sztucznej inteligencji, uznałam za zbyt abstrakcyjny. Żeby już więcej nie zawracać sobie tym głowy i spokojnie skupić się na treści założyłam, że część pierwsza powstała wiele lat temu, zanim autorka nabrała pisarskiej wprawy, a cała reszta dużo później.

Od części drugiej zaczyna się mocna historia obyczajowa z istotnym, aczkolwiek nie wybijającym się na pierwszy plan wątkiem kryminalnym. Niespodziewanie znika czteroosobowa rodzina, której życie, jak się wydaje, usłane jest różami. Oczywiście, okazuje się, że rzeczywistość daleko odbiega o wyobrażeń o niej, co akurat jest typowe dla takich historii, jednak sposób dochodzenia do tej prawdy jest już całkiem oryginalny. Są pewne ślady wskazujące na to, że wszyscy z rodziny mogą nie żyć, jest nawet podejrzany, który zostaje aresztowany, tylko dowodów brak. Prowadzeniem śledztwa praktycznie nikt nie jest zainteresowany i gdyby nie dociekliwość pewnej dziennikarki, sprawa zostałaby zamieciona pod dywan.

Autorka zgrabnie przeplata wątki obyczajowe i kryminalne, które łączą się na kozetce u tego samego psychoanalityka. Rozwiązanie zagadki jest wiarygodne, mimo, że dość łatwe do przewidzenia. No bo w końcu za wszystkim musiał stać albo on, albo ona, albo on. Dużo ważniejsze jest uzyskanie odpowiedzi na pytanie „dlaczego” i tu, niestety, Natalia Fiedorczuk nie stanęła na wysokości zadania, wybierając najpopularniejsze (bo najłatwiejsze) w powieściach kryminalnych rozwiązanie. Jeśli cokolwiek z moich tekstów zostaje wam w pamięci, to dokładnie będziecie wiedzieli co mam na myśli, przepraszam więc za spoiler.

Ocena byłaby wyższa, ale doczytałam do końca i…

No właśnie, autorka wykonała ten sam manewr, co ja powyżej. Jak wam się podoba takie zakończenie? Mnie – nie bardzo. A wy - oceńcie sami.

P.S.

Natalia Fiedorczuk wyjaśniła posłowiu „co autor chciał powiedzieć”. Ja jednak wolałabym, żeby wszystko było jasne po przeczytaniu powieści, bez dodatkowych podpowiedzi. Zakończenia otwarte naprawdę bardzo rzadko się sprawdzają.

poniedziałek, 20 lutego 2023

Antti Tuomainen „Mała Syberia” Ocena: 2/6

SŁOŃCE POTRZEBNE OD ZARAZ

No i nie zaiskrzyło.

A zaczęło się tak fenomenalnie. Brawurowy opis pijackiego rajdu po bezdrożach zakończonego upadkiem meteorytu, wręcz wbija w fotel. A potem – im dalej, tym gorzej. Przewracając kolejne kartki, zamiast z uwagą śledzić akcję, zastanawiałam się, dlaczego tak ciężko mi się to czyta. No bo przecież niby wszystko w porządku, świetnym stylem to napisane, trochę powtórzeń, ale przecież jest zagadka do wyjaśnienia, nawet dwie, na brak akcji nie można narzekać, a jednak przyjemności z czytania żadnej, tylko irytacja narasta.

Przyczynę odkryłam gdzieś w połowie, kiedy poważna historia zaczęła zamieniać się w farsę, opisywane wydarzenia wspięły się na wyżyny absurdu, a główna postać – narrator, niby poważny facet, postanowił zachowywać się tak idiotycznie, jakby był jednym z bohaterów „Gangu Olsena”, a nie pastorem, który przynajmniej w teorii powinien być trochę mądrzejszy od swoich wiernych. Nawet zakładając, że pastor, to zawód jak każdy inny i w każdym zawodzie przytrafiają się słabeusze i średniaki, to jednak wolałabym bliższą znajomość zawierać z tymi, którzy mogliby trochę bardziej mnie wzbogacić.

W porównaniu z zarzutem zasadniczym, absurdy fabularne - to jednak drobiazg. Rosyjscy gangsterzy nie potrafiący posługiwać się bronią i strzelający nie w tę stronę – pikuś. Złodzieje, którzy wylatują w powietrze na skradzionym granacie, pijacy topiący się przerębli, nieudacznicy, którzy nie potrafią się włamać przez otwarte drzwi – nic. Akcje typu „zabili go i uciekł” (gość dostaje w klatkę piersiową solidnym nożem – siekierą, wyjmuje go sobie z piersi, zakleja ranę taśmą i spokojnie biega tak po wiosce przez kilka godzin), porywacze - amatorzy, którzy nie potrafią przypilnować swoich ofiar – to wszystko przydarza się w jednej, zapadłej fińskiej wiosce, z której do najbliższego posterunku policji jedzie się godzinę. Ale to wciąż pryszcz. Można te wariactwa spokojnie usprawiedliwić czarnym humorem (jeśli ktoś lubi wariant absurdalny) i groteską, w hardcorowym wydaniu. Każdemu według potrzeb.

Dużo trudniej wybaczyć autorowi, że jego bohater jest zupełnie „bezpłciowy”, i pełniąc funkcję osoby publicznego zaufania, od której ludzie oczekują przecież więcej niż od siebie - potrafi udzielić tylko jednej rady - „ja nie wiem”. Tak się akurat szczęśliwie składa, że Panbócek lepiej potrafi pomóc potrzebującym, więc wszystko, dla tych co trzeba kończy się szczęśliwie, ale wywody w stylu „wiem, że nic nie wiem” spokojnie można sobie było darować. Skoro sam los sprawił, że życie tylu ludzi wróciło na właściwe tory, to po co właściwie był ten pastor i dlaczego miałby mnie obchodzić?

Najbardziej jednak uwiera mnie uczynienie głównym bohaterem egoistycznego dupka i tchórza. I to właśnie tak bardzo mi przeszkadzało w odbiorze, chociaż nie od początku zdawałam sobie z tego sprawę.

Pastor dowiaduje się, że jego żona jest w ciąży, ale na pewno nie z nim, bo jest bezpłodny. Postanawia więc samodzielnie odnaleźć ojca. Problem w tym, że nigdy nie przyznał się żonie, że nie może mieć dzieci. Przez całą książkę pastor cierpi, że żona go zdradziła, oskarża ją i zastanawia się, dlaczego mu to zrobiła, ale ANI RAZU nie przyjdzie mu do głowy, żeby mieć choć cień poczucia winy, że nie przyznał się żonie do bezpłodności.

To teraz eksperyment. Drogie panie, wyobraźcie sobie taką sytuację. Po kilku latach udanego pożycia dowiadujecie się, że wasz ukochany mąż nie może mieć dzieci. Odkrywacie również, że on o tym wiedział, zanim was poślubił, tylko nie raczył poinformować. Jak się czujecie? I co robicie? Jeżeli i tak nie chcecie mieć dzieci to, oprócz nadszarpniętego zaufania, nie ma większego problemu. Ale jeżeli miałyście nadzieję na dużą rodzinę z gromadką dzieci? Albo chociaż z jednym? A zegar biologiczny tyka. A życie jest tylko jedno.

Jak reaguje żona pastora, gdy wreszcie dowiaduje się o defekcie męża? Przeprasza za zdradę i bije się w piersi: moja wina, moja bardzo wielka wina. Nie ma żadnych innych dylematów. A przecież takie postępowanie mężczyzny, pozbawiające kobietę możliwości decydowania o własnym losie (gdyby wiedziała wcześniej, miałaby prawo wyboru) – to jest dopiero zdrada. Dla mnie – o wiele trudniejsza do wybaczenia niż przypadkowy seks z przypadkowym facetem, po pijaku. I to byłby naprawdę świetny temat, który nawet nie został liźnięty. Wszystko utonęło w sosie z rosyjskich gangsterów, strzelanek w lesie i głupkowatych wieśniaków.

Oceniam „Małą Syberię” poniżej przeciętnej, bo książki przeciętne to takie, które ani mnie grzeją, ani ziębią. Ta bardzo porządnie mnie wkurzyła, więc wyżej być nie może. Autorzy z krain, gdzie brakuje słońca, to najwyraźniej nie moja bajka. Muszę, dla równowagi, przerzucić się w rejony śródziemnomorskie, tam gdzie wino, mężczyźni i śpiew.

poniedziałek, 13 lutego 2023

Vojtěch Matocha „Truchlin” Ocena: 2/6

 

TO SE NE VRATI… 

Dobrze wiem, co mnie podkusiło, żeby przeczytać czeską książkę dla młodzieży. Po pierwsze – lubię czeski humor, po drugie – zachęcił mnie opis na okładce. Jak wam się podoba taki pomysł: jest w Pradze dzielnica, gdzie czas zatrzymał się w miejscu. Nie wiadomo z jakich powodów elektryczność tam nie działa, czyli nie ma internetu, a telefony komórkowe są bezużyteczne. Nieliczni mieszkańcy żyją jak za króla Ćwieczka. I w tym świecie ma sobie poradzić trójka dzisiejszych nastolatków.

Już sobie wyobraziłam jakie to niesamowite i zabawne przygody czekają w Truchlinie na bohaterów, no i mam za swoje. Najgorsze - to za dużo sobie wyobrażać. Okazało się, że największego atutu, czyli pomysłu, autor w ogóle nie rozwinął. Akcja mogłaby rozgrywać się w dowolnym miejscu i czasie.

Vojtěch Matocha potraktował czytelników z taką samą niefrasobliwością, jak niektórzy polscy autorzy kryminałów: założył, że jak czytelnik młody, to głupi, i każdy kit mu można wcisnąć. Bohaterom wszystko się udaje na zasadzie przypadku. Ot, mają szczęście i zawsze znajdą się tam, gdzie trzeba. Przez połowę książki nie wiadomo o jaką stawkę toczy się gra; to irytujące, kiedy przez cały czas tłucze się z tyłu głowy pytanie „ale o co chodzi?” Repertuar przygód został ograniczony do: uciekają – gonią ich, uciekają – gonią ich, uciekają – zostają złapani, uciekają. Nie ma następstwa zdarzeń prowokujących kolejne wydarzenia ani zwrotów akcji, więc napięcia nie uświadczysz. Intrygi też praktycznie nie ma.

Doczytałam tę książkę do końca, tylko dlatego, żeby dowiedzieć się, jakie jest wyjaśnienie tajemnicy Truchlina. Zakończenie - to gwóźdź do trumny tej książki, bo trzeba ją zamknąć w trumnie i godnie pochować. Jest tak wyssane z palca, jakby pochodziło z powieści science-fiction pomieszanej z fantasy i harlekinem, a przecież wszystko się dzieje „tu i teraz”. Trzeba wykazać się wielką siłą woli, żeby uwierzyć autorowi, i mnie tej siły zabrakło.

Ech, tęskno mi do czasów, kiedy Nienaccy, Niziurscy, Bahdajowie, Ożogowskie traktowali młodego czytelnika z szacunkiem. Dzięki takim autorom książki z dzieciństwa można sobie przypominać po latach z rozrzewnieniem, i okazuje się, że nic nie straciły na wartości. To se ne vrati…