Tłumaczka tej książki nie wie, że sędzina to żona sędziego.
Redaktorka nie wie, że sędzina to żona sędziego.
Korektor nie wie, że sędzina to żona sędziego.
Nie bez kozery powtarzam to trzy razy. Jeżeli ktoś z was, jakimś cudem, też tego nie wiedział, po tej wstępnej tyradzie, powinien to sobie raz na zawsze utrwalić. Sędzina - to żona sędziego. Osoba, która pracuje w sądzie i wydaje wyroki nazywa się sędzia. Niezależnie od tego, czy to mężczyzna, czy kobieta (uwaga edukacyjna: w Hiszpanii i krajach Ameryki Południowej na miejsce zbrodni nie przybywa, tak jak u nas prokurator, tylko właśnie sędzia, ale nigdy jego żona).
Wiem, co chcielibyście powiedzieć: że zaczynam mieć obsesję. Ale, #@%&*!, jeżeli publikuje się książki (a to już drugie wydanie!), to naprawdę nie można utrwalać takich błędów wśród czytelników, którzy wciąż jednak mają do słowa drukowanego duże zaufanie (tu walnęła pięścią w stół).
Dolores Redondo zachwyciła mnie książką „Dam ci to wszystko”, która przeszła u nas bez echa. Tym razem, przy okazji drugiego wydania wcześniejszej serii tej autorki wydawnictwo zatroszczyło się o promocję i Redondo trafiła pod strzechy. Gdybym jednak zaczęła moją przygodę z autorką od „Niewidzialnego strażnika”, miałabym duże wątpliwości, czy warto tę znajomość kontynuować.
„Dam ci to wszystko” było świetnie skonstruowanym kryminałem z mocnym wątkiem obyczajowym. „Niewidzialny strażnik” jest świetną powieścią obyczajową z mocnym wątkiem kryminalnym. Prawie to samo, jednak prawie, jak zwykle robi wielką różnicę.
W „Niewidzialnym strażniku” akcja toczy się bardzo ślamazarnie i wszystkie działania policji ukazane są niezwykle drobiazgowo. Bardzo szybko dowiadujemy się, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą, który zabija młodziutkie dziewczyny, prawie dzieci, i że czynów takich mogła dokonać jedynie osoba z wyjątkowo mocnymi zaburzeniami psychicznymi. Odpada więc wątek poszukiwania motywu, bo zawsze wiadomo, dlaczego wariat jest wariatem, wystarczy się skupić na znalezieniu sprawcy. Czytelnik kryminałów czuje się z tego powodu lekko zawiedziony.
Policyjne śledztwo przez długi czas w ogóle nie posuwa się do przodu, za to poznajemy szczegółowo życie osobiste i powiązania rodzinne pani inspektor prowadzącej śledztwo. Te powiązania rodzinne, na szczęście, mają wpływ na prowadzone dochodzenie, więc nie dzieje się to bez powodu. I to ratuje tę powieść.
Przyznam szczerze, że słowa „ratuje” użyłam trochę na wyrost. To nie jest aż tak zła książka, żeby ją trzeba było ratować. Wręcz przeciwnie – można się nią zachwycić. Zawiera jednak takie elementy, które mnie osobiście przeszkadzają w odbiorze. I tu od razu się zastrzegam, że obiektywnie rzecz biorąc, motywy związane z mitologią ludową są całkiem do zaakceptowania. To tylko moje, skrajnie racjonalnie pojmowanie świata, każe patrzeć na podobne zabiegi sceptycznie. Nie wierzę w zjawiska nadprzyrodzone, więc kiedy na poważnie traktuje się sytuację, w której ożywają postaci z legend, nie zachwycam się klimatem opowieści, tylko irytuję.
Tak więc czytajcie Redondo na własną odpowiedzialność. W ostatecznym rozrachunku zawodu raczej nie będzie, bo w finale wszystko jest dopięte, jak trzeba. Na początku możecie się tylko trochę wynudzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz