SPRAWDZAM O, jakim pięknym, poetyckim językiem ta książka jest napisana!
O, jak biegle autor potrafi posługiwać się słowem!
O, jakie ładne buduje zdania!
O, jakie barwne tworzy metafory!
I to by było na tyle, jeśli chodzi o zachwyty nad tą książką.
O, jak biegle autor potrafi posługiwać się słowem!
O, jakie ładne buduje zdania!
O, jakie barwne tworzy metafory!
I to by było na tyle, jeśli chodzi o zachwyty nad tą książką.
Pięć lat temu ukazał się „Dygot” Jakuba Małeckiego. Wzbudził entuzjazm wielu czytelników, ale mnie niespecjalnie zachwycił. Było mi zwyczajnie żal, że powieść miała w sobie wielki potencjał, który nie został wykorzystany. Pięć lat to jednak wystarczająco dużo czasu, żeby pisarsko wydorośleć i rozwinąć skrzydła, dlatego wróciłam do autora, aby przekonać się, na ile mu się to udało.
Tak gdzieś do połowy wciąż jeszcze miałam nadzieję, że będzie dobrze, ale im bliżej było końca, tym bardziej przyjemność z obcowania z pięknym słowem i opowiadaną historią gdzieś znikała, zamieniając się w uporczywe, podprogowe dochodzenie, dlaczego tym razem tak bardzo nie chce mi się tej książki czytać. Powodów znalazłam wiele.
Zaczyna się całkiem nieźle. Mamy trzydziestolatka o oryginalnym imieniu Saturnin, które nie wiadomo skąd się wzięło i tajemnicę dziadka, który nagle znika. Jest nadzieja, że dzieje się tak nie bez powodu, a wyjaśnienie obu tych tajemnic będzie miało znaczący wpływ na losy naszego bohatera. Nadzieja okazuje się płonna. I to jest pierwszy zawód.
Niefortunny wydaje mi się pomysł formalny, aby prowadzić narrację z punktu widzenia trójki bohaterów, ale za każdym razem w pierwszej osobie. O ile sprawdza się to w przypadku Saturnina, to wprowadzenie takiej samej narracji dziadka powoduje, że to jego zaczynamy traktować jako głównego bohatera i gubimy wątek wnuczka, który przez połowę książki wydawał się najważniejszy. A już narracja pierwszoosobowa trzeciej postaci, kiedy dopiero na końcu wyjaśnia się, kim ona jest – wprowadza chaos. Nie wiem dlaczego Jakub Małecki ukrył przed czytelnikiem, kto jest trzecim narratorem. Może zasugerował się świeżo przeczytanym kryminałem jakiegoś polskiego autora, który wziął sobie za punkt honoru, aby czytelnika zaskoczyć? Przecież gdybyśmy wcześniej wiedzieli, kto prowadzi narrację, mielibyśmy do niej stosunek emocjonalny, a tak, zastanawiamy się przede wszystkim kto to mówi i czytamy piękne, lecz niewiele znaczące bez kontekstu zdania. Nie zdradzę, czyj jest trzeci punkt widzenia. Jeśli sięgniecie po tę książkę, musicie męczyć się sami.
Kłopoty z przebrnięciem przez tę powieść będą mieć czytelnicy, którzy posiedli umiejętność czytania ze zrozumieniem. Co chwila będą zmuszani by dociekać, co autor miał na myśli. Jeśli, nie daj Boże, przerwiecie lekturę przed zaśnięciem, w miejscu, gdzie na przykład bohater wciela się w węża i znajduje się nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co, kiedy powrócicie do czytania rano, będziecie zmuszeni cofnąć się o kilka stron, żeby zorientować się, o co chodzi. Autor co chwila faszeruje nas nowymi tajemnicami, mając zapewne nadzieję, że jest to dobra metoda na przyciągnięcie uwagi. Niestety, efekt jest taki, że największą tajemnicą pozostaje przesłanie tej książki. Domyślam się oczywiście, co autor chciał powiedzieć, tylko, niestety, zupełnie mu nie wyszło.
Rzeczywistość w „Saturninie” tak bardzo miesza się z wyobraźnią narratorów/bohaterów, że bardzo trudno oddzielić jest prawdę od fikcji. Trochę mi to jednak przeszkadza w odbiorze, kiedy nie mam pewności, czy bohater leży w sianie, w stodole, czy tylko wydaje mu się, że leży. Oczywiście, można się nad tym nie zastanawiać i lecieć z czytaniem dalej, ale ja tak nie potrafię. Nie wystarczą mi emocje, potrzebuję treści. Chcę zrozumieć co czytam, więc rozbieram zdanie na czynniki pierwsze:
„Nabrzmiały pytaniami [na razie jasne], Tadeusz opada coraz głębiej [przenośnia li to, czy jawa? w siano opada w tej stodole czy zapada się w sobie?], chyba choruje i chyba pije bimber znaleziony w czyjejś piwnicy [narrator sprawiający do tej pory wrażenie wszechwiedzącego powinien wiedzieć takie rzeczy], schudł, znowu zarósł na twarzy [dlaczego o tym narrator wie, a wcześniej tylko przypuszcza?], budzi się czasem w nocy, a czasem za dnia [to budzenie za dnia wznieca mą niezaspokojoną ciekawość], dokądś chodzi i coś robi [narrator dobrze wie, co robi, i wie to czytelnik, na podstawie tego, co wcześniej przeczytał, po co więc to niedomówienie?], zapamiętując niewiele [jeśli niewiele z tego co robił zapamiętał, to skąd jego trauma?].”
Skąd biorą się te uniki autora? Mam teorię, która niestety potwierdza moją wcześniejszą diagnozę, sformułowaną w recenzji „Dygotu”: Małecki chodzi na skróty. Niedopowiedzeniami i poetyckimi odniesieniami maskuje niedociągnięcia w psychologii postaci i brak wiarygodności historycznej. O wiele przecież wygodniej napisać „dokądś chodzi i coś robi”, niż wyjaśnić, w jaki sposób przez pięć lat udało się jednej z kluczowych postaci w tak ekstremalnych warunkach przeżyć. Każdy, kto zna choć trochę realia II wojny światowej powiedziałby – to niemożliwe, to bajka. No dobrze, możliwe, ale żeby w to uwierzyć musielibyśmy poznać konkrety, a nie ogólniki. W nieprawdopodobną historię przetrwania Władysława Szpilmana wierzymy, bo dostajemy dowody. Małecki natomiast wymiguje się od konkretów jak może (to prawda, pomysłowo), opisując rzeczywistość wojenną z punktu widzenia bohatera-węża. Nie chce mu się rzetelnie zdokumentować tematu (tu mógłby wziąć przykład ze Szczepana Twardocha, który realia wojenne opisuje niemal fotograficznie, jakby sam żył w tamtych czasach) licząc na to, że współczesny czytelnik, który wiedzę o wojnie czerpie z „Tatuażysty z Auschwitz” i podobnych bzdur, uwierzy mu na słowo. No cóż, można i tak.
„Saturnin” więcej obiecuje, niż daje. Zostajemy uprzedzeni o strasznej tajemnicy dziadka, która zaważyła na całym jego życiu, nastawiamy się na niewiadomoco, a okazuje się, że…
Nie przekonuje mnie przyczyna traumy dziadka, ani to, że trauma ta przeniosła się, jak karma na jego córkę i wnuczka. Żeby nie spoilerować: wiem, że pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków wojnę zna tylko ze słyszenia, i bardzo dobrze, niech już zawsze tak będzie. Ale nawet najmłodsze pokolenie powinno chyba wiedzieć, że na prawdziwej wojnie zabija się ludzi. Że na tym właśnie polega wojna: samemu można zostać zabitym i trzeba zabijać, żeby przeżyć. Życie nie ma żadnej wartości. Zabijanie żołnierzy wroga jest celem. Nie trzeba się tego wstydzić. Takie są zasady. Na wojnie umierają ludzie. Na wojnie traci się bliskich. Nie było w Polsce rodziny, która w czasie ostatniej wojny nie doświadczyłaby straty. I cały, ponad trzydziestomilionowy naród musiał z tym żyć i z tym sobie radzić. Dziewięćdziesięciopięcioletni dziadek Saturnina tego nie rozumie? I wciąż rozpamiętuje swoją wojenną niby-traumę? Po siedemdziesięciu pięciu latach!?! Przepraszam, ale kompletnie w to nie wierzę.
Satysfakcji nie przynosi również wyjaśnienie tajemnicy niezwykłego imienia. O tym, że nazwał tak wnuka dziadek na cześć wojennego przyjaciela dowiadujemy się bardzo szybko. Znów oczekujemy, że dziadek zawdzięcza przyjacielowi niewiadomoco, a okazuje się, że właściwie, to… nic takiego.
Przeszkadza mi również, że autor, chociaż tak hojnie rozdaje niedomówienia i uniki, to pewne tezy wbija nam do głowy młoteczkiem. Takie świetne zdanie o matce (bez ironii): „Próbuję zrozumieć, kiedy nastąpił ten moment, w którym kobieta wierząca, że pewne rzeczy w życiu można zmienić, pozwoliła, by te właśnie rzeczy zmieniły ją w kobietę niewierzącą w nic…” I już wiem wszystko, i już mi wystarczy, żeby się zachwycić, ale nie, to nie koniec, trzeba dokończyć, żeby czytelnik nie miał żadnych wątpliwości: „…niewierzącą w nic oprócz skarlałego Boga, który ukrywa się w pełnym ornamentów kościele w Radziejowie, bo nigdzie indziej go nie chcą”. No, w paru miejscach chyba jednak wciąż Go chcą. I po co ta wstawka, skoro temat religijności matki już więcej się nie pojawia i nie ma dla tej historii żadnego znaczenia?
Nie mogę powiedzieć, że „Saturnin” mnie zawiódł, bo nie oczekiwałam wiele. Wielbiciele autora mogą spać spokojnie. Nie będę zakłócać ich dobrego samopoczucia prowokacyjnymi recenzjami. Raczej nie wrócę do Jakuba Małeckiego w ciągu następnych pięciu lat.
Ajjj oczywiście boli, jak komuś nie podoba się coś co nam się podoba bardzo ;) Ale oczywiście każdy ma prawo do swojej opinii. Tylko niektórzy potrafią to robić z klasą, a niektórzy potrafią stosować tylko ten pełen wyższości ton albo prześmiewcze zdanka. Szkoda, że zanika umiejętność pięknego, krytycznego przekazywania swoich myśli.
OdpowiedzUsuńMuszę się troszkę przyczepić do jednej rzeczy – piszesz o czytaniu ze zrozumieniem ale sama chyba tego nie robisz. Wypowiedzi trzeciego narratora – tak bardzo tajemniczego według Ciebie, oznaczone są w książce kursywą. Na pierwszej stronie powieści stoi jak byk, kim jest ta osoba, jest wymieniona z imienia. A to, kim dokładnie jest, wynika już gdzieś w połowie książki, kiedy w toku rozmowy pada imię tej osoby i kim była. Oczywiście totalna historia tej postaci wyjaśnia się na końcu, ale przecież nie jest tak, że nie wiemy o niej kompletnie nic.
Miejmy nadzieję, że jednak czytelnicy czytają ze zrozumieniem i nie będą mieć tego typu problemów z tą książką co Ty ;)
Życzę mniej fałszywej prześmiewczości w przyszłych tekstach.
To prawda z tą pierwszą stroną, tylko że…
Usuń…dam konia z rzędem każdemu, kto po przeczytaniu stukilkudziesięciu stron współczesnej opowieści głównego bohatera, a potem kilkudziesięciu stron opowieści matki, nawiązującej do współczesnej historii, będzie pamiętał, o tym, co przeczytał na pierwszej stronie (test prologu jest pełen poetyckich sformułowań w rodzaju „wiem tylko tyle, że mój brat jest wężem”, z których nic konkretnego nie wynika).
Nawet jeśli ktoś połknie pierwszą połowę książki na raz, a nie, jak to się często zdarza w dzisiejszych, zabieganych czasach, będzie ją czytał przez kilka dni, jest fizycznie niemożliwe, aby zapamiętać imię narratorki z pierwszej strony i przypomnieć o niej sobie, gdy dojdzie do opisu jej losów. Kursywa nie wystarczy.
Tego typu zabieg należy rozpatrywać w kategorii błędów formalnych. Dla autora jest oczywiste, kto narrację prowadzi, dla czytelnika już nie, dlatego, że narracja ta została porzucona po kilkunastu zdaniach. Gdybyśmy wtedy zdążyli lepiej poznać siostrę, gdybyśmy nie stracili jej z oczu, patrzylibyśmy na jej opowieść bardziej emocjonalnie, o czym właśnie pisałam w recenzji. Pisząc, że autor ukrywa narratora zastosowałam skrót myślowy, żeby nie zanudzać wywodami jak wyżej.
Gdyby jednak, jakimś cudem, wyjątkowo uważny czytelnik zapamiętał, że narrację kursywą w prologu prowadzi czyjaś siostra, która nie żyje, musiałby zapamiętać również jej zwierzenie w ostatnim zdaniu: „to wszystko jest o mnie”. No chyba jednak jest to niespełniona obietnica.
I tak źle, i tak niedobrze. Ta książka po prostu nie jest dobrze przemyślana dramaturgicznie.
A jeśli chodzi o „fałszywą prześmiewczość", to obawiam się, że niestety, jest ona zupełnie prawdziwa ;-) Raczej nie będę już się naigrywać z Jakuba Małeckiego, ale jeśli chodzi o innych - nic nie obiecuję.
Dla mnie właśnie ta nieszczęsna kursywa była bardzo pomocna – gdzieś tam w trakcie czytania przychodzi moment, pojawia się brat, siostra, imię, te rozdziały kursywą i wtedy świta mi, że na początku było coś tą kursywą, więc wracam na chwilę na początek, dosłownie zerknąć i bach, właściwie prawie wszystko jasne. Nie chodzi o to, żeby zapamiętać prolog ale żeby jakoś jarzyć w życiu ;) To dobre ćwiczenie z uważności, która w ostatnich latach modna się stała ale i tak większość ludzi jej nie ćwiczy. Ale masz rację – większość nie pokojarzy i na końcu będzie zdziwiona „rozwiązaniem”.
UsuńTa prześmiewczość jeszcze… no mnie drażni, jakoś mi głupio to czytać, szkoda mi tych wyśmiewanych, ale jakoś muszę z tym żyć ;)
Jak się czyta e-booka, to już nie tak łatwo wrócić do pierwszej strony, a jak się słucha audiobooka, to już w ogóle kursywy nie widać. Technika idzie do przodu ;-)
UsuńTo nie zapis graficzny ma podpowiadać czytelnikowi, co czyta, powinna wystarczyć treść.
Na tej pierwszej stronie nie ma żadnego haka, który przykułby uwagę czytelnika, żadnej kotwicy, która na tyle mocno wbiłaby się do głowy, żeby przyciągnęła pamięć po przeczytaniu wielu stron. Wydaje mi się, że autor przedobrzył. Specjalnie tak niewiele na początku powiedział, żeby potem zaskoczyć czytelnika. Moim zdaniem to się nie sprawdziło.
A jeśli chodzi o drobne złośliwości, no cóż... czasami wbijam szpile. Ale jakby to wyglądało, gdyby wszyscy tylko głaskali autorów po głowie ;-)
no ta technika taka do przodu ale jednocześnie jakaś goła i wychudzona - dla niektórych forma jest równie ważna, w takim przypadku papier górą ;)
Usuńw takim razie czytajcie ludzie Małeckiego na papierze :))
Ale przymusu nie ma :-)
UsuńPozdrawiam serdecznie!
Jestem po kilku powieściach Małeckiego i na razie go odłożyłam. On pisze ładnie, lekko, często o trudnych sprawach, ale... mam wrażenie, że jest wtórny i zbyt... poetycko-górnolotny. Stara się robić ze swoich książek sztukę, ale sztukę dostępną dla wszystkich - i mam wrażenie, że to go gubi, bo koniec końców wychodzi mi coś dość sztucznego.
OdpowiedzUsuńBtw. pojazdy po religii to coś bardzo irytującego, bo zwykle najgłośniej krzyczą ci, którzy kompletnie nie czają o co chodzi. Ja sama obecnie jestem raczej agnostykiem, ale samo religioznawstwo jest cudowne! To, jak można każdą religię rozłożyć na idee jest niezwykłe. Ale Małecki tego chyba nie rozumie. Może dlatego ta jego "poetyckość" wypada tak pusto? Bo mam wrażenie, że wiele "źródeł" poezji leży właśnie w religiach, w "uduchowieniu".
UsuńTeż mi się wydaje, że autor się nie zdecydował, czy chce tworzyć "poważną" literaturę, czy zdobyć popularność u masowego, mniej wymagającego czytelnika. Stawiam jednak na to drugie ;-)
UsuńA ten wtręt antyreligijny miałby sens, gdyby postać matki była w ten sposób budowana, a tam nic takiego nie ma. To jest tylko wyraz poglądów autora, które lepiej, gdyby wygłaszał w innym miejscu.