DWIE KRÓLOWE
W Szwecji nazwisko Lizy Marklund wymieniane jest jednym tchem obok Camilli Läckberg. Obie pisarki nazywane są „królowymi kryminału”. Jednak jeśli chodzi o popularność na świecie (czytaj: liczbę sprzedanych egzemplarzy) Camilla wyprzedza Lizę o kilka dystansów. Bardzo bym chciała odkryć tajemnicę, dlaczego tak się dzieje.
Kryminalne serie obu pań są bardzo do siebie podobne. Ciekawe historie, porządnie skonstruowana intryga, dopracowane zakończenia, dobra dramaturgia. W obu przypadkach detektywem jest kobieta – amator, u Läckberg pisarka, u Marklund – dziennikarka i ważną rolę odgrywa tło obyczajowe oraz życie prywatne bohaterek. Na początku w ogóle miałam przygodę i pomyliłam serie. Czytam książkę Läckberg i nie poznaję głównej bohaterki. Zastanawiam się: zaraz, to ona nie miała więcej dzieci? Miała, tylko bohaterka innej autorki.
Wybaczcie tę przydługą refleksję, ale piszę o tym, dlatego, że naprawdę mnie ten fenomen zastanawia. Liczę, że może ktoś pomoże mi znaleźć odpowiedź. Czy umieszczenie akcji na zapadłej prowincji (nadmorska Fjällbacka) to wystarczający powód, aby zdobyć serca czytelników? Czy może chodzi o to, że Marklund nie istnieje w mediach społecznościowych i nie dzieli się z czytelnikami informacjami w rodzaju: właśnie zmieniam męża?
Ad rem. „Farma pereł” jest kolejnym dowodem na to, że obie wspomniane wyżej pisarki naprawdę mają ze sobą wiele wspólnego. Läckberg niedawno postanowiła odpocząć od swojej kryminalnej serii i spróbować sił w thrillerze. Na „Złotej klatce” poległa z kretesem. Marklund wpadła na ten sam pomysł, niestety z podobnym rezultatem. Wyszło minimalnie lepiej, ale tylko dlatego, że tym razem autorka miała na tyle instynktu samozachowawczego, aby powstrzymać się przed epatowaniem scenami seksu.
Marklund już w prologu zdradza zakończenie. No dobrze, ale to doświadczona pisarka – myślę sobie – może to jakaś podpucha. Czytam więc dalej, ale im bardziej się zagłębiam w treść, tym mocniej zgrzytam zębami.
Żeby przeczytać tę książkę bez bólu, musicie uwierzyć, że Marlon Brando steruje waszym życiem z kosmosu. Albo w co tam tylko chcecie, byle poziom absurdu przekroczył dopuszczalne granice. Bo dalej jest tak:
Lata 90-te ubiegłego wieku. Akcja rozpoczyna się na atolu Manihiki należącym do Wysp Cooka. Na samym środku Pacyfiku, tysiące kilometrów od Australii, jeszcze dalej od Ameryki Południowej. Większej pipidówy trudno sobie wyobrazić. Nie można nawet powiedzieć, że psy tam dupami szczekają, bo nie ma tam psów. Na wyspie żyje kilkaset osób. Nie ma prądu, bo od dwóch lat nie przypłynął tam żaden statek i zabrakło ropy do generatorów. Telefonów komórkowych i internetu też oczywiście nie ma, z resztą świata można się połączyć przy pomocy starego radia. Ludzie utrzymują się z połowu pereł, żywią się tym, co złowią i orzechami kokosowymi, a po wiosce biegają samopas kurczaki i świniaki, które zjada się od wielkiego święta. Na tej wyspie mieszka sobie dziewczyna, Maoryska Kiona. I na tymże zadupiu czytuje książki Umebrto Eco, Paula Coelho i Fryderyka Nietschego. I doskonale orientuje się, kim był Gorbaczow i dlaczego komunizm złą ideologią jest, jak prawie każda nastoletnia Szwedka. No super, czytelniku, witaj w świecie równoległym. Ale to tylko wstęp, wyprawa w kosmos dopiero się zaczyna.
Dziewczyna rusza w szeroki świat, i chociaż po raz pierwszy widzi na oczy takie wynalazki jak samochód, autostrada, jumbo-jet, metro, konto bankowe, telefon, internet, nie czuje się w tym nowym środowisku jak Krokodyl Dundee, tylko jak globtroterka, która widziała tyle, że zdziwić ją może tylko fakt, że są jeszcze miejsca na ziemi, gdzie ludzkie mięso służy za pożywienie.
Intryga sensacyjna jest prosta jak budowa cepa, a inspirację zakurzonymi Bondami, z Seanem Connery w głównej roli widać jak na dłoni. Rosyjsko-chiński spisek, mający na celu przejęcie władzy nad światem został wyciągnięty z najgłębszego lamusa. I do tego szwedzki bohater, który wie, jak ograbić Stany Zjednoczone ze wszystkich zasobów gotówki. I dzielna Maoryska, która przejmuje po nim schedę.
Jedyne, co mogę zaliczyć na plus tej powieści, to powzięcie postanowienia, aby odwiedzić kiedyś Wyspy Cooka. Wczuwając się w klimat powieści, już teraz planuję zakup skrzydeł na AliExpress. Jak tylko przesyłka dotrze, przypnę je sobie do ramion i lecę, lecę, lecę.
Jeżeli nie mieliście jeszcze do czynienia z Lizą Marklund, pod żadnym pozorem nie zaczynajcie znajomości z nią od „Farmy pereł”. Możecie się nabawić ciężkiego urazu. Za to do kryminalnej serii z Anniką Bengtzon możecie zajrzeć bez większych obaw.
Kryminalne serie obu pań są bardzo do siebie podobne. Ciekawe historie, porządnie skonstruowana intryga, dopracowane zakończenia, dobra dramaturgia. W obu przypadkach detektywem jest kobieta – amator, u Läckberg pisarka, u Marklund – dziennikarka i ważną rolę odgrywa tło obyczajowe oraz życie prywatne bohaterek. Na początku w ogóle miałam przygodę i pomyliłam serie. Czytam książkę Läckberg i nie poznaję głównej bohaterki. Zastanawiam się: zaraz, to ona nie miała więcej dzieci? Miała, tylko bohaterka innej autorki.
Wybaczcie tę przydługą refleksję, ale piszę o tym, dlatego, że naprawdę mnie ten fenomen zastanawia. Liczę, że może ktoś pomoże mi znaleźć odpowiedź. Czy umieszczenie akcji na zapadłej prowincji (nadmorska Fjällbacka) to wystarczający powód, aby zdobyć serca czytelników? Czy może chodzi o to, że Marklund nie istnieje w mediach społecznościowych i nie dzieli się z czytelnikami informacjami w rodzaju: właśnie zmieniam męża?
Ad rem. „Farma pereł” jest kolejnym dowodem na to, że obie wspomniane wyżej pisarki naprawdę mają ze sobą wiele wspólnego. Läckberg niedawno postanowiła odpocząć od swojej kryminalnej serii i spróbować sił w thrillerze. Na „Złotej klatce” poległa z kretesem. Marklund wpadła na ten sam pomysł, niestety z podobnym rezultatem. Wyszło minimalnie lepiej, ale tylko dlatego, że tym razem autorka miała na tyle instynktu samozachowawczego, aby powstrzymać się przed epatowaniem scenami seksu.
Marklund już w prologu zdradza zakończenie. No dobrze, ale to doświadczona pisarka – myślę sobie – może to jakaś podpucha. Czytam więc dalej, ale im bardziej się zagłębiam w treść, tym mocniej zgrzytam zębami.
Żeby przeczytać tę książkę bez bólu, musicie uwierzyć, że Marlon Brando steruje waszym życiem z kosmosu. Albo w co tam tylko chcecie, byle poziom absurdu przekroczył dopuszczalne granice. Bo dalej jest tak:
Lata 90-te ubiegłego wieku. Akcja rozpoczyna się na atolu Manihiki należącym do Wysp Cooka. Na samym środku Pacyfiku, tysiące kilometrów od Australii, jeszcze dalej od Ameryki Południowej. Większej pipidówy trudno sobie wyobrazić. Nie można nawet powiedzieć, że psy tam dupami szczekają, bo nie ma tam psów. Na wyspie żyje kilkaset osób. Nie ma prądu, bo od dwóch lat nie przypłynął tam żaden statek i zabrakło ropy do generatorów. Telefonów komórkowych i internetu też oczywiście nie ma, z resztą świata można się połączyć przy pomocy starego radia. Ludzie utrzymują się z połowu pereł, żywią się tym, co złowią i orzechami kokosowymi, a po wiosce biegają samopas kurczaki i świniaki, które zjada się od wielkiego święta. Na tej wyspie mieszka sobie dziewczyna, Maoryska Kiona. I na tymże zadupiu czytuje książki Umebrto Eco, Paula Coelho i Fryderyka Nietschego. I doskonale orientuje się, kim był Gorbaczow i dlaczego komunizm złą ideologią jest, jak prawie każda nastoletnia Szwedka. No super, czytelniku, witaj w świecie równoległym. Ale to tylko wstęp, wyprawa w kosmos dopiero się zaczyna.
Dziewczyna rusza w szeroki świat, i chociaż po raz pierwszy widzi na oczy takie wynalazki jak samochód, autostrada, jumbo-jet, metro, konto bankowe, telefon, internet, nie czuje się w tym nowym środowisku jak Krokodyl Dundee, tylko jak globtroterka, która widziała tyle, że zdziwić ją może tylko fakt, że są jeszcze miejsca na ziemi, gdzie ludzkie mięso służy za pożywienie.
Intryga sensacyjna jest prosta jak budowa cepa, a inspirację zakurzonymi Bondami, z Seanem Connery w głównej roli widać jak na dłoni. Rosyjsko-chiński spisek, mający na celu przejęcie władzy nad światem został wyciągnięty z najgłębszego lamusa. I do tego szwedzki bohater, który wie, jak ograbić Stany Zjednoczone ze wszystkich zasobów gotówki. I dzielna Maoryska, która przejmuje po nim schedę.
Jedyne, co mogę zaliczyć na plus tej powieści, to powzięcie postanowienia, aby odwiedzić kiedyś Wyspy Cooka. Wczuwając się w klimat powieści, już teraz planuję zakup skrzydeł na AliExpress. Jak tylko przesyłka dotrze, przypnę je sobie do ramion i lecę, lecę, lecę.
Jeżeli nie mieliście jeszcze do czynienia z Lizą Marklund, pod żadnym pozorem nie zaczynajcie znajomości z nią od „Farmy pereł”. Możecie się nabawić ciężkiego urazu. Za to do kryminalnej serii z Anniką Bengtzon możecie zajrzeć bez większych obaw.
Okropna ta książka. Nie dosyć, że nudna jak flaki z olejem, poziom dramaturgii to kompletne dno, to jeszcze kompletnie nieprawdopodobna. Zgadzam się z Twoją oceną.
OdpowiedzUsuńNo, nie wyszło tym razem pani Marklund. Nikt nie jest doskonały...
Usuń