TRZY DO JEDNEGO
„Królestwo” ma tylko jedną przewagę nad „Królem” –
nie ma w nim kaszalotów (recenzja tu: https://www.czytacz.pl/2016/10/normal-0-21-false-false-false.html ).
Zastanawiam się, jaki sens miało napisanie tej
książki i nie przychodzi mi do głowy nic innego, niż klasyczny powód merkantylny:
produkt wyjątkowo dobrze się sprzedał, więc grzechem by było zarobić na sequelu.
Zarobić na „Królestwie” chyba jednak nie było tak łatwo, jak na „Królu”. Na
jednym z portali książkowych część pierwszą oceniło po przeczytaniu kilka
tysięcy czytelników, zaś część drugą - trzy razy mniej osób.
Powody tak drastycznego spadku zainteresowania mogą
być dwa. Albo popularność „Króla” została sztucznie nadmuchana i ktoś zawiedziony
tą powieścią nie nabrał ochoty na kontynuację, albo rozeszło się pocztą
pantoflową, że „Królestwa” nie warto czytać.
A „Królestwa” nie warto czytać z kilku powodów.
Autor zaczął pisać tę książkę chyba nie mając
pojęcia, o czym ona będzie, i tak mu już do końca zostało. Pisał sobie i pisał,
wyrzucał setki niepotrzebnych słów, zapewne wciąż mając nadzieję, że przyjdzie
natchnienie i problem rozwiąże się sam, ale natchnienie nie przyszło. I tak
czytamy niekończące się opisy Ryfki błąkającej się w ruinach, chociaż już po
kilku stronach mamy doskonałe rozeznanie w sytuacji. Jak się nie wie o czym
pisać, to dlaczego nie wrzucić jako zapychacza całej listy żołnierzy
(wymienionych z imienia i nazwiska!) z batalionu Jakuba w kampanii wrześniowej,
z informacją, kto go znał sprzed wojny, a kto nie, i dlaczego. Żadna z tych
osób nie odgrywa potem w powieści najmniejszej roli. Więcej niż połowa książki
to takie właśnie zapychacze niewiadomopoco.
W „Królestwie” nie ma ani jednej wiarygodnej,
pełnokrwistej postaci. Jakub Szapiro jest tylko kukłą w tle. Ryfka i Dawid są
irytująco nijacy i bezbarwni. Szczepan Twardoch nie zrobił nic, bym mogła ich
polubić. Rozumiem, że mógł to być artystyczny zabieg, bo w końcu nie każdy
bohater musi budzić sympatię, ale autor nie wskrzesił we mnie również żadnych innych
odruchów. Stworzył postaci, które ani mnie grzeją ani ziębią, ze wskazaniem na
to drugie. Nie współczuję im, choć może powinnam, biorąc pod uwagę ogrom
nieszczęść, jaki na nie spada. Buta bohaterów wywołuje odczucie, że sami sobie
zasłużyli na ten los. Jeżeli przy każdej okazji Żydzi podkreślają, jak bardzo
nienawidzą Polaków, to jak mogą od Polaków wymagać, aby nie odpłacali się tym
samym? Albo żeby Polacy ryzykowali dla nich życiem? Nie wiem czy o taki właśnie
efekt autorowi chodziło, ale do spadku nastrojów antysemickich w Polsce raczej
się ta książka nie przysłuży.
„Królestwo” dużo mniej daje, niż obiecuje. Dawid Szapiro
już w pierwszym zdaniu oznajmia: „Spotkałem w życiu wielu złych ludzi,
ale nie spotkałem nikogo gorszego niż mój ojciec.” Po takim wstępie, przez
cały czas czekam, aż autor mi w końcu wyjaśni, o co chodzi. Tak mocna jest
wartość emocjonalna tego zdania. Nastawiam się, że to będzie opowieść o niewiemjakich zbrodniach. A tu nic.
Okazuje się, że syn nienawidzi ojca z takich powodów, że naprawdę trudno mi
sobie wyobrazić, że w czasie wojny nie spotkał większego drania. Jakub za mało
czasu poświęcał synowi w dzieciństwie. Jak żona go rzuciła, to bez walki
pozwolił jej odejść razem z dziećmi. Był policjantem w gettcie, bo jakoś trzeba
było zarabiać, jednak nic nie wiemy o tym, żeby komuś specjalnie zaszkodził, bo
szybko z tej funkcji zrezygnował. Skąd więc ta wzgarda i nienawiść?
W powieści nie ma żadnej dramaturgii. Suspens nie
istnieje. A jak ma istnieć, skoro nie ma ani jednej osoby, której można by
kibicować?
Nie przekonuje mnie też zabieg formalny polegający
na uczynieniu narratora w pierwszej osobie wszechwiedzącym (boski punkt
widzenia). To niepotrzebne efekciarstwo, które tylko zmniejsza wiarygodność
opowieści. Jeśli czytam narrację prowadzoną z punktu widzenia
dziesięcioletniego chłopca, to naprawdę trudno mi uwierzyć w dorosłe
przemyślenia, nawet, jeśli mam świadomość, że wspomnienia spisywane są przez trochę
starszego Dawida. Nadanie bohaterom rysu - ja wiem wszystko, wszystko rozumiem
i przenikam mym umysłem - jeszcze bardziej odrealnia te postaci i sprawia, że
im nie ufamy.
Książka nie wnosi też nic nowego w zakresie wiedzy
historycznej. Człowiek po maturze, jako tako otrzaskany z historią, wszystko to,
o czym pisze Twardoch powinien już wiedzieć, jeśli nawet nie ze szkoły, bo nie
chciało mu się czytać Borowskiego, Nałkowskiej czy Szpilmana, to chociażby z
setek filmów, które utrwaliły obraz wojny w kulturze masowej.
Naprawdę, nic się nie stanie, jeśli tej akurat
książki nie przeczytacie.
Nie ma to jak być zakochanym we własnej narracji — autor tej recenzji jest bardziej podobny do Twardocha niż ma samoświadomości, żeby to zobaczyć. O ironio.
OdpowiedzUsuńKażdy autor jest zakochany w swojej narracji. To oczywista oczywistość, i nie ma innej opcji :-)
Usuń