OPOWIEŚCI Z REPUBLIKI
BANANOWEJ
Zawsze myślałam, że
ostatnimi czasy Norwegia stoi cywilizacyjnie wyżej niż Polska. Tymczasem czytam
historię, która niby dzieje się w Norwegii, ale powinna rozgrywać się w jakiejś
republice bananowej.
Prokurator generalny zleca
śledztwo szeregowemu policjantowi z pominięciem wszelakich procedur. W domu
zmarłego nagle na zawał polityka zostają znalezione kartony, w których leżą
sobie dolary, funty i euro o wartości, w przeliczeniu, około trzydziestu pięciu
milionów (!!!) złotych. Prokurator nakazuje policjantowi: zrób pan z tym coś i dowiedz
się skąd on to miał. Policjant zabiera więc paczki z forsą do własnego domu, w
którym nie ma nawet zainstalowanego alarmu (zakłada potem; alarm instalują mu
od ręki, w godzinę, co może jednak oznaczać, że moja wstępna refleksja o
wyższości cywilizacyjnej Norwegii była skądinąd słuszna, chociaż skłaniam się
ku tezie, że to tylko efekt nieposkromionej wyobraźni autora). Oczywiście, od
razu wiem, dlaczego detektyw robi coś tak idiotycznego – żeby potem ktoś mu te
pieniądze mógł ukraść (to nie spoiler, nawet ćwierćinteligent by to załapał, a
czytelnicy kryminałów mają podobno inteligencję na poziomie przynajmniej średnim).
To moje pierwsze spotkanie
z autorem, i znów, tak jak w przypadku Simona Becketta, trafiam na niewypał.
Tym razem, na szczęście autor nie zdradza, co wydarzyło się w poprzednich
odcinkach, ale już sam absurdalny punkt wyjścia nastawia mnie do niego mało
przychylnie. Dalej akcja jakoś się toczy, ale w pewnym momencie okazuje się, że
wszystko to, do czego ekipa doszła już na wstępie, potwierdza się. Nie ma
żadnych zwrotów akcji (z wyjątkiem kradzieży, zaanonsowanej już na początku
umieszczeniem forsy w idiotycznym miejscu), a zakończenie zupełnie mnie nie
przekonuje. Detektyw nie przedstawia żadnego dowodu, że tak działo się
naprawdę, muszę mu uwierzyć na słowo, a nie robię tego z zasady, bo autorom
kryminałów nigdy nie ufam.
„Ukryty pokój” to dwunasta
powieść z serii o detektywie Wistingu. Niestety, również w przypadku tego
autora potwierdza się moja obserwacja, co do „wypalenia” uznanych twórców.
Grisham, Krajewski, Pérez-Reverte, Beckett, Horst, Nesbø, Läckberg, Gerritsen
mają swoje wierne grono fanów, którzy kupią każdą ich książkę, więc po co się
wysilać. Nowych, niestety, w ten sposób nie zdobędą, a starzy mogą się znudzić.
Dlatego właśnie lubię
czytać debiuty. Miło jest czasem wyłowić perełkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz