„BLASK” PEŁEN BLASKU
Owacyjne recenzje powieści Marka Stelara od dawna
budziły moje podejrzenia. Za dobrze, niestety, wiem, na jakiej zasadzie to
działa. Tym razem jednak wątpliwości okazały się nieuzasadnione.
Jednak naprawdę mi żal, że takie dobre książki giną
w zalewie badziewia, które jest równie entuzjastycznie oceniane tylko dlatego,
że jedne wydawnictwa bardziej potrafią zadbać o przychylność recenzentów, niż
drugie. Albo wybierać „lepszych” recenzentów. Albo liczyć na to, że jak ci
„lepsi” opublikują swe opinie jako pierwsi, to cała reszta, która rzadko odważa
się mieć własne zdanie pójdzie za ich głosem, żeby się nie wyróżniać. Z
radością dołączę więc do grona bezinteresownych entuzjastów autora.
Przynajmniej, jeśli chodzi o tę książkę, bo innych nie znam, ale na pewno
przeczytam.
Na początku miałam obawy, co do osadzenia akcji w
trzech planach czasowych. Bardzo łatwo wtedy i autorowi, i czytelnikowi się pogubić.
W przypadku „Blasku” nic takiego nie miało miejsca. Opowieści z czasów tuż
powojennych, z lat siedemdziesiątych i wątek współczesny prowadzone są klarownie
i precyzyjnie się uzupełniają. W każdym z wątków mamy wyrazistych,
przekonujących bohaterów i z przejęciem śledzimy ich losy. Akcja toczy się
szybko i nie ma czasu na nudę. Dramaturgia nie zawodzi, i jak pojawia się jakaś
strzelba, to po to, żeby kiedyś wypaliła.
Dobrze wiecie, jak lubię się czepiać. A tu nic. Nie
ma czego. I o czym tu pisać, skoro wszystko jest takie, jak trzeba?
No dobrze, jak bardzo bym chciała, to pewnie bym
coś „na nie” znalazła. Ale nie chcę, bo po pierwsze - podoba mi się figura
retoryczna w poprzednim akapicie, a po drugie – po ostatnich licznych wpadkach
z polskimi kryminałami, tym razem trafiłam na autora, który zrobił na mnie
naprawdę pozytywne wrażenie.
Czytając „Blask” nie sposób nie zauważyć, jak wiele
pracy Marek Stelar włożył w oddanie realiów epoki. Szczecin tuż po wojnie
opisany jest tak, jakby autor sam, osobiście, jeździł wtedy rowerem wśród ruin
(może w innym wcieleniu). Z pewnością przeczytał wiele książek na ten temat i
odbył wiele rozmów z informatorami, którym trzeba było postawić kawę albo piwo.
Mam jednak dziwne przeczucie, że nie będzie wyliczał co do grosza, tak jak
ostatnio Jakub Ćwiek przy okazji „Szwindla”, ile go to kosztowało, i nie pomyśli
o tym, żeby z tego powodu żalić się przed czytelnikami.
Absolutnie popieram również decyzję autora, aby
pozostawić jeden wątek niedokończony. Czasami przecież „nie o to chodzi, by
złapać króliczka, ale by gonić go”.
Czytajcie Marka Stelera, rodacy. Zamiast… Też się
go dobrze czyta, a na pewno nie będziecie mieli wrażenia, że autor robi sobie z
was sobie jaja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz