KOLEDZY SHERLOCKA
Dałam się nabrać.
Byłam przekonana, że czytam
kolejną współczesną stylizację na angielską powieść z epoki, tym razem króla
Jerzego V, a tymczasem okazało się, że jest to autentyk napisany przeszło sto
lat temu! Bardzo dobrze to o książce świadczy. Mimo upływu lat, nie zestarzała
się, tak jak na przykład sporo młodsza „Rebeka” Daphne du Maurier (recenzja z
23 lutego 2017).
Wielbiciele angielskich klimatów
z czasów, gdy zagadki rozwiązywało się nie przy pomocy kodów DNA, lokacji
telefonów komórkowych i przeszukiwaniu postów na Facebooku, a wyłącznie dzięki
pracy szarych komórek, na pewno nie będą zawiedzeni.
Dostajemy klasyczną zagadkę
kryminalną – zabójstwo wrednego typa, którego wiele osób miało prawo
nienawidzić, ograniczony krąg podejrzanych, a do tego jeszcze zagadkę bonusową,
w postaci niejasnej roli w tym wszystkim naszego głównego bohatera. Do końca
nie mamy pewności, na ile możemy mu wierzyć, więc dreszczyk emocji jest trochę
większy, niż gdyby chodziło o samo śledztwo. Ciekawe jest też uczynienie
detektywem lekarza – specjalisty od trucizn.
Zaletą książki jest również jej
dobrze wyważona objętość. W tamtych czasach powieści kryminalne były jeszcze
jednowątkowe – detektyw, trup, podejrzani, morderca i tyle. Dziś musimy jeszcze
poznawać całą rodzinę detektywa, nie omijając teściowej, dowiadywać się, co
podejrzany jadł na obiad i czy mu smakowało, zachwycać się ołowianymi chmurami
wiszącymi nad katedrą, której opis skopiowany z Wikipedii ma dowodzić erudycji autora.
Ech… kiedyś to się pisało
kryminały. Aż żal niestety, że ten autor żadnej już książki nie napisze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz