PIEKŁO DLA WIELBICIELI
AGATY
Ostatnio mamy
jakiś wysyp polskich kryminałów z detektywkami na emeryturze, zainspirowanych
postacią słynnej panny Marple. Dopiero co pisałam o „Pani Henryce” Katarzyny
Gurnard (post z 28 listopada 2018), a już pojawiła się bohaterka nowa -
Karolina Morawiecka, którą autorka nazwała… swoim nazwiskiem. Może zresztą jest
odwrotnie – Morawiecka to tylko pseudonim, przyjęty od nazwiska bohatera.
Pewności nie mam, ale i tak źle, i tak niedobrze. Bo co powiecie, drodzy
czytelnicy, kiedy napiszę, że Karolina Morawiecka jest arogancka i głupia? Mam
nadzieję, że znacie mnie już na tyle dobrze, żeby się nie popełnić błędu. Nigdy
nie obrzucam przecież autorów inwektywami, tylko czasami, z uporem maniaka staram
się ich przekonać, że powinni przestać pisać i zająć się innymi pożytecznymi
zajęciami.
Trudno mi
pojąć, dlaczego Karolina Morowiecka (autorka) zaproponowała nam tak skrajnie
antypatycznego i irytującego głównego bohatera.
Morawiecka
(detektywka) jest przekonana o własnej wielkości, wywyższa się i przy lada
okazji daje innym odczuć, że są gorsi (nie ma to nic wspólnego z subtelną chełpliwością
Herkulesa Poirot, przywoływanego na każdym kroku).
Mimo swej
niepodważalnej głupoty uważa, że wszystkie rozumy zjadła i w związku z tym ma
prawo i obowiązek pouczania bliźnich i udzielania im dobrych rad. O dziwo, każdy
z jej rozmówców bez żadnych oporów daje sobą pomiatać i z kompletnie nieznanych
mi przyczyn toleruje tę agresywną babę, zamiast odpowiadać pięknym za nadobne.
Jest wścibska,
bezczelna i się narzuca (i znów nie ma to nic wspólnego z taktowną
dociekliwością panny Marple, która również, jako wzór do naśladowania
przywoływana jest wiele razy).
Morawiecka
aspiruje do elity miasteczka (wdowa po aptekarzu), a NIE CZYTA książek, bo czytanie
JEST GŁUPIE! Wiedzę o życiu czerpie głównie z seriali telewizyjnych. Nigdy nie
słyszała o „Lalce” Prusa i nic nie mówią jej nazwiska Izabeli Łęckiej i
Stanisława Wokulskiego. Naprawdę! Nie ściemniam, to taka baba. Nie czuję do
niej sympatii za grosz, a ty, drogi czytelniku?
Autorka
stworzyła pokraczne indywiduum, które nie mało prawa uchować się w przyrodzie. Chyba,
że na innej planecie, albo w Czechosłowacji. Siedemdziesięcioletnia kobieta,
nawet jeśli jakimś cudem w latach sześćdziesiątych nie przeczytała tej szkolnej
lektury (wątpliwe, bo wtedy nie tyło telewizji i internetu, więc nie było nic
innego do roboty i książki się czytało, a nawet dziś „Lalka” jest chyba jedyną z
niewielu lektur akceptowanych przez młodzież, bo to po prostu świetna książka),
to jako fanka telewizji nie mogła przeoczyć serialu Bera, który w czasach
komuny na wszystkich dwóch kanałach telewizyjnych powtarzany był po kilkanaście
razy. A więc bohaterka nie dość, że niedouczona i głupia, to jeszcze niewiarygodna.
A już za zmuszanie swoich gości (w tym policjantów na służbie) do zdejmowania w
jej domu butów i wciskanie „kapciuszków”, kazałabym jej czyścić szczoteczką do
zębów bruk w piekle.
Stosunek
autorki do czytelnika wyraża się już w tytule: „Śledztwo od kuchni czyli
klasyczna powieść kryminalna o wdowie, zakonnicy i psie (z kulinarnym
podtekstem)”. No tak, drogi czytelniku – odczytuję intencję autorki bez pudła -
na pewno nie jesteś zbyt bystry, więc na wszelki wypadek od razu wyłożę ci
wszystko kawa na ławę.
Jeżeli ktoś dobrze
się czuje w roli przedszkolaka, któremu trzeba wszystko powtórzyć kilka razy,
żeby zrozumiał, na pewno będzie książką usatysfakcjonowany. Najważniejsze to
znaleźć motyw, znaleźć motyw, znaleźć motyw - powtarza detektywka przy każdej
okazji. To musiała być zazdrość, na pewno zazdrość, na pewno zazdrość –
odpowiada sobie natychmiast, bo przecież to takie oczywiste. No więc po co
dalej to całe dochodzenie?
Śledztwo Morawieckiej
polega na tym, że przeprowadza całą serię rozmów, z których albo nic nie wynika,
albo wynika wciąż to samo: z tej, co ją zabili, to „niezłe ziółko było”.
Czytelnik oczywiście musi to sobie utrwalić, więc powiadamiany jest o każdym
bezskutecznym działaniu po kilka razy. Kiedy detektywka dociera wreszcie do
istotnej informacji, autorka znów musi mieć pewność, że do czytelnika wszystko
dotrze. Trzeba to przekazać w rozmowie z młodszym policjantem, starszym
policjantem, z zakonnicą i jeszcze w monologu.
Morawiecka
(autorka) uważa również, że im częściej powtarza się dowcip, tym robi się
śmieszniejszy. Kiedy czytam po raz pierwszy dialog: „Jestem siostra Tomasza” (przedstawia
się zakonnica) „Jakiego Tomasza”? (odpowiada zdezorientowany rozmówca, nie
chwytając, że to forma żeńska męskiego imienia Tomasz) - to nawet się
uśmiecham. Za drugim razem jeszcze jakoś to znoszę, ale za siódmym (!!!) zgrzytam
zębami i mam ochotę tym razem Morawieckiej autorce wręczyć szczoteczkę do zębów
i kazać polerować bruk w piekle.
Zakonnica – druga,
o wiele sympatyczniejsza detektywka, odgrywająca rolę Watsona (i znów dowcip
„kto tu jest Watsonem, a kto Sherlockiem” powtarzany jest tyle razy, że szkliwo
na zębach aż starło mi się ze zgrzytania) mogłaby być jaśniejszy punktem tej
opowieści, ale podobnie jak Morawiecka jest kompletnie niewiarygodna.
Wyobrażacie sobie zakonnicę feministkę ze skłonnościami do gender? Jeśli
naprawdę ma takie poglądy, to jak mogła z własnej i nieprzymuszonej woli
wstąpić do zakonu, gdzie musi żyć w sprzeczności z wyznawanymi ideałami, i gdzie
nie ma miejsca na bunt, bo obowiązuje zasada posłuszeństwa i pokory? Morawiecka
(autorka) naprawdę nie wie, że zakon to takie wojsko, w którym wykonuje się
rozkazy?
Mogłabym
przymknąć oko na tę niedorzeczność, ze względu na sympatię do siostry Tomaszy,
gdyby to był jedyny zarzut do tej powieści. Ale nie jest, absurdy wychodzą na
każdym kroku. Morawiecka (detektywka) wysyła na przykład policjanta do Krakowa,
zlecając wykonanie bezużytecznej pracy Herkulesa: ma sprawdzić we wszystkich
(!) aptekach (których w tym mieście jest pewnie ze trzy razy więcej, niż
kościołów), czy nie pamiętają gościa, który kupował bez recepty niebezpieczny
lek. A wystarczyłoby przecież zapytać dziewczynkę z kim się spotkała.
Czytelnik,
który nie jest przedszkolakiem, i który w przeciwieństwie do bohaterki wie, o
co chodzi w „Lalce” Prusa, może domyślić kto jest mordercą już w dwóch
trzecich powieści. Kiedy wreszcie sama autorka wyjaśnia łaskawie, kto zabił,
dla większej skuteczności robi to trzy razy. Już nie tylko zgrzytam zębami.
Wyję z rozpaczy.
A wiecie, co
jest w tym wszystkim najgorsze? Nie dość, że wymęczyłam się niemiłosiernie
czytając tę książkę, to potem jeszcze przeżywałam piekielne katusze, starając
się napisać o niej coś konstruktywnego. Wybaczcie więc, że ta recenzja też jest
taka... wymęczona. Ale przynajmniej krótsza.
Najgorszemu
wrogowi nie życzę kontaktów z Morawiecką (detektywką) i Morawiecką (autorką). O
Morawieckiej (osobie) się nie wypowiadam, bo nie znam. A nawet podejrzewam, że
kiedy nie pisze, tylko gotuje, może być całkiem sympatyczna. I nie jest to wtręt
antyfeministyczny, tylko aluzja do szeroko opisywanej pasji Morawieckiej
(bohaterki).
Wiesz co, tak niemiłosiernie zjechałaś tę książkę, że aż zachciało mi się ją przeczytać ;) I przyszłam tutaj z Lubimy Czytać, żeby to napisać. Swego czasu tak zgrzytałam zębami przy Agacie Rasin, ale finalnie nawet dobrze się przy niej bawiłam (jak już człowiek się nastawi, że to czysta rozrywka, bez żadnych głębszych treści. No i jak się ma butelkę wina pod ręką). Może to też coś podobnego, że wnerwia i bawi?
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy odpisujesz na komentarze, ale i tak postanowiłam napisać.
Pozdrawiam!
Ha, ha! Lubię przekornych czytelników.
OdpowiedzUsuńNo to czytaj, bo bardzo jestem ciekawa Twojej opinii.
Butelka wina na pewno się przyda 😃
Widzę, że ostatnio jakaś plaga powoływania do życia wrednych, złośliwych, a przede wszystkim głupich detektywek. Przyszłam tu z "Kółko się pani urwało" i już wiem, po jaką książkę nie sięgnę. Ale odzywam się, bo też starłam sobie szkliwo od zgrzytania zębami przy lekturze Agaty Raisin. Jednak - muszę to przyznać ze wstydem - mimo tego zgrzytania wciągnęła mnie warstwa obyczajowa wspomnianej serii i po przeczytaniu paru odcinków zapragnęłam doczytać całość do końca. Uzależnienie? A może po prostu potraktowałam całą serię jako jedną książkę i chciałam zobaczyć, jak się skończy i czy autorka w końcu zabije tego okropnego Jamesa, a może (prawie nie śmiałam marzyć) także Agathę?
OdpowiedzUsuńNo i jej lęk przed starością i samotnością, oraz pierwsze oznaki tychże, które próbuje zamiatać pod dywan - autorka opisała bardzo dobrze, aż szkoda że nie pokusiła się o napisanie porządnej obyczajówki o starzejącej się kobiecie.
(Chociaż przyznam się że Agatha i James to jeszcze nic - żadnemu bohaterowi tak nie życzyłam śmierci, jak Forstowi, a kiedy wreszcie zginęła Szrebska miałam ochotę otworzyć szampana. ;) To jest dopiero masakra!)
Jeszcze a propos nieudanych prób wskrzeszania panny Marple, to była jeszcze "Nie ma tego złego" Katarzyny Żak. Ale też tylko dla masochistów IMHO.
UsuńJako rzekł Mistrz z Czarnolasu "nie kużden weźmie po Bekwarku lutniej".
Agathę Raisin znam tylko z jednego tomu, i wcale nie było tak źle. W porównaniu z bohaterkami Morawieckiej i Galińskiego, ta detektywka jest Einsteinem. To się tak lekko i szybko czyta, że faktycznie można połykać garściami.
UsuńA Katarzynę Żak będę omijać, dzięki za ostrzeżenie.
UsuńRudolfino - być może inne książki są lepsze, to chyba był jej debiut. Debiuty rzadko kiedy są świetne, wiem coś o tym :D
UsuńI ta książka nie była bardzo zła, była po prostu nijaka, pełna idiotyzmów logicznych, rozwiązań wyskakujących z kapelusza i nieumocowanych w akcji, z poszarpaną strukturą i zwyczajnie nudna. Choć pomysł autorka miała świetny. Ale warsztatu jeszcze zabrakło.
Więc niewykluczone, że późniejsze będą OK.
Oj, jakiś trudno mi uwierzyć, że autorka zacznie nagle pisać lepiej, ale oczywiście jest to możliwe, że weźmie sobie do serca krytyczne uwagi. Może niech inni zajmą się sprawdzaniem, ja poodkrywam nowe debiuty 😉
Usuń