CZERWONY KAPTUREK ŻYJE
„Kacie, czyń swoją powinność” –
napisał młody autor, proponując mi zrecenzowanie swojej debiutanckiej powieści.
Kokieteria, czy intuicja godna pozazdroszczenia? Cokolwiek by nie było,
obiecałam. I teraz mam za swoje. Nie mogę po prostu odłożyć książki, jak na
przykład „Ludzkiego zoo” Marka Krajewskiego, z adnotacją, że tego nie da się
czytać. Autor poprosił o uwagi po przeczytaniu mojej recenzji podręcznika „O
pisaniu” Remigiusza Mroza. Jego własna powieść, wydana trzy lata temu nie
została zauważona, więc może po prostu chciałby dowiedzieć się dlaczego i liczy
na to, że dzięki krytycznym uwagom udoskonali swój warsztat?
Powiem szczerze, w prostych,
żołnierskich słowach: nie ma czego doskonalić. „Nie chcem, ale muszem” – już
wiem, co miał na myśli twórca słynnego powiedzenia. Zmusiłam się, aby doczytać
tę książkę do końca, ale wy, moi drodzy czytelnicy, naprawdę nie musicie
narażać się na takie katusze.
„Malarz obłędu” mógłby posłużyć
jako modelowe źródło wiedzy, jak nie należy pisać kryminałów. Lista
podręcznikowych błędów jest tak długa, że można by nimi obdzielić kilka
powieści. Dużo gorszy jest jednak błąd kardynalny, z powodu którego odrzucam tę
książkę w całości. Ale o tym będzie na końcu.
Już na początku zniechęca mnie prolog
zdradzający zakończenie – ulubiony chwyt polskich autorów, którzy nie potrafią
zacząć akcji tak, by przyciągnęła uwagę. Wydaje im się, że jak wrzucą
najciekawszą scenę ze środka lub końca, to dalej mogą przynudzać, a czytelnik
nie załapie podpowiedzi. Kiedy na wstępie dostaję informację gdzie facet się
znajduje, i że z jego umysłem bardzo źle się dzieje, to sugestia do czego ta
historia doprowadzi jest naprawdę czytelna. To tak, jakby ktoś pisał bajkę o
Czerwonym Kapturku, zaczynając od tego, że wilk zjadł Kapturka, ale gajowy
wszystkich uratował. Komu będzie chciało się czytać o tym, co było wcześniej?
To kryminał, czy smętna powieść obyczajowa?
W pierwszym rozdziale, zamiast
narracyjnego haka, który zachęcić ma do dalszego przerzucania kartek, mamy
rozwlekły opis nudnej pracy dwóch księgowych, wzbogacony kolejnym błędem –
drewnianymi dialogami. W podręcznikach nazywają to „reader feeder”. Dwie
kobiety pracujące w tym samym biurze i znające się jak łyse konie przekazują
sobie w rozmowie informacje oczywiste: „Dopóki nie wygramy dużego przetargu na
obsługę poważnej firmy, musimy zadowolić się tym, co jest (…) Zasuwamy po
dwanaście godzin na dobę, a ledwo wychodzimy na swoje.” Autor postanowił w
dialogu „nakarmić” czytelnika wiedzą, która powinna być przekazana w krótkim
opisie.
Kolejny błąd – to opisy przyrody,
które nie mają żadnego wpływu na treść. „It was a dark, stormy night” –
nabijają się Anglicy z takich zabiegów. „Jeszcze nie lało, ale gęste burzowe
chmury wisiały tak nisko, że niemal szorowały brzuchami po ziemi” – pisze nasz
autor. Czy kogoś to obchodzi?
Figurę stylistyczną zwaną
powtórzeniem autor stosuje w takim zagęszczeniu, że czytelnik zaczyna toczyć
pianę z ust. Naprawdę, nie muszę po raz siedemnasty (nie żartuję!) czytać
„zabiję skurwysyna”, żeby się dowiedzieć, że bohater jest wściekły. Takie
powtórzenia, o różnych treściach, znajdujemy co krok. Nie ma innych form literackich
na podkreślenie, co jest istotne, a co nie?
Z błędów warsztatowych najbardziej
przeszkadzało mi spoilerowanie odautorskie. Przestałam liczyć ile razy autor
najpierw zdradza coś istotnego, a potem jeszcze dodatkowo wbija czytelnikowi do
głowy, o co mu chodziło, chociaż czytelnik już dawno to wie. Wprawdzie to autor
sam spoileruje, ale jednak, biorąc pod uwagę garstkę pozytywnych recenzji na
portalu Lubimy Czytać, może nie wszyscy czytelnicy to zauważyli. Więc
ostrzegam, teraz spoilery.
Jeśli dowiaduję się, że żona
bohatera obawia się chodzić nocą przez park, to już wiem, że wkrótce coś złego się
w tym parku wydarzy. I oczywiście się wydarza. Kobieta zostaje zgwałcona. Jeśli
żona i przyjaciel przestrzegają bohatera przed pisaniem tekstu o seryjnym
zabójcy, bo nic dobrego z tego nie wyniknie, a bohater mimo wszystko się
upiera, bo to jednak sława i kasa, to czytelnik tylko czeka, kiedy przestrogi
się sprawdzą. I sprawdzają się, co do joty. Suspensu w tym oczywiście nie ma za
grosz. Przez mniej więcej połowę książki coś takiego jak akcja nie istnieje, otrzymujemy
tylko kilka istotnych informacji, które można by streścić w jednym rozdziale.
Zasady dramaturgii są Przemysławowi Wilczyńskiemu kompletnie obce.
Autor epatuje opisami zbrodni
seryjnego mordercy kobiet, ale w porównaniu z tym, co robi w zakończeniu, to naprawdę
pestka. Na koniec otrzymujemy w prezencie prawdziwą rzeź. Odrażającą zbrodnię,
w której najgorszy wcale nie jest opis wstrząsających, realistycznych do bólu
jej detali, aż zbiera się na wymioty, ale fakt, że autor próbuje nas
przekonać, jakie to ważne, żeby zrozumieć mordercę. Zabił, bo ta suka usunęła
ciążę, czyli też zabiła. Oj, oj, oj, aż zęby bolą!
W przypadku takich zbrodni
odpowiedź na pytanie - dlaczego? - jest zawsze taka sama. Umysł zbrodniarza
jest nieuleczalnie skrzywiony, nie funkcjonuje prawidłowo. Czy to zostanie
zakwalifikowane jako choroba psychiczna, czy nie, nie ma większego znaczenia.
To potwór, z tak zdeformowanym pojmowaniem świata i wypaczonymi motywacjami, że
wszelkie próby ich wytłumaczenia od razu sprawiają wrażenie, że zbrodnię chcemy
usprawiedliwić i że w ogóle mamy prawo to zrobić. Nie wolno pozostawiać
czytelnika z takim wrażeniem!
Nie kupuję bohatera z tak
skrzywioną osobowością również dlatego, że kompletnie nie wierzę w jego
przemianę. Autor zaproponował nam opowieść w stylu s-f, w której głównym
bohaterem jest robot, którego można zaprogramować w dowolny sposób.
Dziennikarza Jana Kowalskiego
poznajemy jako wzór cnót wszelakich. Idealny wręcz człowiek i najczulszy mąż. I
nagle, pod wpływem kilku rozmów z osadzonym w więzieniu zbrodniarzem, pragnie
być taki sam, jak on. Z dnia na dzień staje się wariatem. Choroba psychiczna,
to jednak nie jest złamanie nogi. Nawarstwia się latami, powoli ujawnia symptomy,
żeby w końcu wybuchnąć. Ktoś taki, jak Jan Kowalski w przyrodzie nie istnieje.
I jeszcze to symboliczne nazwisko. Że co, że Jan Kowalski – psychopatyczny
morderca - to takie uosobienie przeciętnego Polaka? Że każdy może się nim stać?
W imieniu rodaków protestuję i się nie poczuwam.
Na sam koniec, żeby jednak jakoś
usatysfakcjonować czytelnika, autor pozwala Panu Bogu zejść z nieba i zakończyć
fabułę tak, jak mu wygodnie. Wystarczy przecież przeczucie i gajowy uratuje
Czerwonego Kapturka. W kategorii błędów nazywa się to deus ex machina.
Nie potrafię zrozumieć, czym
kierowało się poważne wydawnictwo Sonia Draga, decydując się na publikację tak fatalnie
napisanej książki. Naprawdę ktoś tam uwierzył, że współczesnego czytelnika
zainteresuje to, co siedzi w duszy psychopatycznych, odrażających morderców? Że
będziemy z wypiekami na twarzy śledzić kolejne zbrodnie, wszystkie zresztą
takie same? Że ludożerka jest tak bardzo żądna krwi, że kupi bez mrugnięcia
okiem tę makabreskę, którą autor nam zgotował?
Nie kupili? Może to będzie
nauczka. Mam nadzieję, że również dla autora. W innych gatunkach literackich
chyba lepiej się sprawdza. Kryminałów może niech już więcej nie pisze.
Rudolfina, kat in spe
Tagi: Przemysław Wilczyński „Malarz obłędu” , Wilczyński "Malarz obłędu" recenzja, Wilczyński "Malarz obłędu" opinie
Kurde, wywaliło mi komentarz i muszę pisać jeszcze raz. A że jestem przyzwyczajony do powtórzeń... :)
OdpowiedzUsuńDzięki, kacie, za poświęcony czas.
Co do zarzutów, to ustosunkuje się do dwóch :)
Primo, książka nigdy nie była kryminałem i nigdy do takiego miana nie aspirowała. A że wydawca umieścił taką informację na okładce... Pewnie nie wpływa to na ocenę, ale warto o tym wiedzieć.
Secudno, ten pan, który sprawdza się w innych gatunkach literackich, to zupełnie inna osoba :) To też tak tylko gwoli wyjaśnienia, żeby ktoś nie pomyślał za dużo.
Jeszcze raz dzięki!
Pozdrawiam.
No niestety, stoi jak byk na okładce: polskie kryminały. Nie wiem zresztą do jakiego innego gatunku można by tę książkę zaliczyć. Takie same zasady obowiązują jednak przy pisaniu wszystkich powieści, ze szczególnym uwzględnieniem dramaturgii.
OdpowiedzUsuńNa portalu Lubimy Czytać pod nazwiskiem Przemysław Wilczyński figurują trzy książki: powieść, biografia i publicystyka. Jeśli to pomyłka, należałoby to zgłosić, aby nie wprowadzać czytelników w błąd.
Jak widać byki są nie tylko w samej książce, ale i na okładce :) Co do zasad, pełna zgoda, ale chyba oboje się zgodzimy, że nieco inaczej konstruuje się kryminał, inaczej dramat, a inaczej horror. Więc sugerowanie czytelnikowi, że w tym przypadku sięga po kryminał jest... kryminałem :) Wydawca widział to tak a nie inaczej, pasowało mu to do planu wydawniczego, więc wyszło jak wyszło. Czytelnicy zgłaszali mi ten problem, niektórzy wręcz sugerowali, że gdyby wiedzieli, że książka nie jest kryminałem, nie sięgnęliby po nią. Nie piszę tego celem usprawiedliwienia, raczej stwierdzam fakt.
OdpowiedzUsuńCo do zgłoszenia na LC, to nie ja zgłaszałem, więc też nie ja będę to odkręcał. Tym bardziej, że nie mam tam konta. Jeśli po mękach związanych z lekturą masz jeszcze ochotę zająć się tematem książki, to możesz to zgłosić :) Będę zobowiązany.
Jeszcze raz dzięki za poświęcony czas. Zajrzę tu od czasu do czasu :)
Pozdrawiam.
Niestety, tylko autor może zgłosić poprawki dotyczące autora, lub ktoś, kto ma prawo go reprezentować, na przykład wydawca. Nie trzeba zakładać konta, wystarczy wysłać maila do redakcji.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
R.