Podobno teraz się czyta Jakuba
Małeckiego (nie mylić z Robertem). Nie lubię mieć zaległości, więc zachęcona
pozytywnymi opiniami czytam wreszcie i ja.
Nie dygoczę. Stękam. Nie
zachwycam się. Wybrzydzam. Narażam się wszystkim znajomym. Trudno. Wybaczcie,
albo nie, ale skoro już tę książkę przeczytałam, to muszę wyłożyć, dlaczego dla
mnie jest ona zaledwie przeciętna.
Może gdyby poprzeczka moich
oczekiwań nie została zawieszona tak wysoko… Ale została. Skoro widzę w
recenzjach nazwisko Jakuba Małeckiego wymieniane jednym tchem obok Wiesława
Myśliwskiego i Olgi Tokarczuk, to czemu tu się dziwić? Więc pierwszy zawód - to
jednak nie ta liga.
Jeśli chodzi o język, styl i
umiejętność budowania fascynującej anegdoty Małeckiemu rzeczywiście nic nie
można zarzucić. Wielka literatura, to jednak nie tylko zdolność prowadzenia wartkiej
narracji ciekawym językiem, ale coś więcej. Coś nieuchwytnego, coś, co sprawia,
że książka chwyta za gardło i porusza tak, że nie można o niej zapomnieć. Dlaczego
więc nie zachwyca, skoro zachwyca?
Najbardziej mi szkoda, że autor
mając tak wielki potencjał, poszedł na skróty. Skupił się wyłącznie na przedstawieniu
ciągu anegdot, i to takich, które są ze swej natury najbardziej atrakcyjne dla
czytelnika. Lawina nieszczęść, wiszące w powietrzu klątwy, odmienność, która
zawsze jest pociągająca – wszystko to sprawia, że książkę czyta się z dużym
zainteresowaniem, ale szybko się o niej zapomina.
Bohaterów jest tak wielu, że
żadnemu z nich nie mamy szansy przyjrzeć się uważniej. A kiedy już mamy
nadzieję, że może uda nam się wejść głębiej, poznać psychikę postaci, motywację
działania, znaleźć odpowiedzi na nurtujące nas pytania, przejąć się czyimś
losem, to bohater zaraz umiera. Klątwa? Dygot? Nie kupuję tego. To tylko unik
autora.
Jakub Małecki traktuje po
macoszemu nie tylko psychologię postaci, ale również polską historię. Gdyby
poszedł na całość i osadził akcję w jakimś fikcyjnym Macondo, wtedy można by mu
wybaczyć wszystko. Ale jesteśmy w Wielkopolsce, w konkretnych ramach czasowych
i miejscach, a mamy poczucie, że moglibyśmy być wszędzie, czyli nigdzie.
Prowadząc akcję przez prawie
siedemdziesiąt lat Małecki miał okazję napisać epicki fresk mocno osadzony w
historycznych i topograficznych realiach. Z szansy nie skorzystał, i to jego święte,
autorskie prawo, ale mnie, dociekliwemu czytelnikowi naprawdę jest żal, że na
przykład o wysiedleniach z Wielkopolski w czasie II Wojny Światowej
dowiedziałam się tylko tyle, że jakieś były. Rodzina wyjeżdża nie wiadomo
gdzie, potem wraca nie wiadomo skąd, więc właściwie nic takiego się nie stało. Dla
ludzi nie związanych z regionem to temat zupełnie nieznany (nie to, co opisywane
na sto sposobów wywózki do Kazachstanu), potencjał ma ogromny, więc szkoda, że
został zupełnie odpuszczony. Po co w ogóle było go sygnalizować, skoro dla tej
historii nie ma to żadnego znaczenia?
To nie jest książka o wpływie
historii na losy jednostki – powiecie. Zgoda. Nie jest. Ale nie można,
zasłaniając się „realizmem magicznym”, udawać, że takiego wpływu w ogóle nie ma.
Wypadałoby też, jeżeli pisze się o czasach historycznych, włożyć trochę pracy w
dokumentację. Rodzina prowadzi prywatny sklep prawie przez cały okres
powojenny, jakby nie było ustawy o nacjonalizacji przemysłu i handlu. Kolejny
dowód na to, że dla młodego pokolenia okres komuny różni się tylko tym od
współczesności, że kiedyś było trochę więcej biedy i ludzie byli bardziej zabobonni (patrz recenzja "Wiary" Anny Kańtoch z 17 sierpnia 2018). Więc po co się brać za
opisywanie czasów historycznych, skoro tak mało się o nich wie?
Mam takie nieodparte wrażenie, że "Dygot” to jest właściwie dopiero szkic powieści. Objętość tak wątła, że nawet
autorzy kryminałów piszący po kilka książek rocznie potrzebują więcej słów żeby
wyłożyć temat. Liczba anegdot i barwnych postaci jest za to tak duża, że można
by nią obdzielić spokojnie jeszcze niejedną powieść.
I to jest chyba największy zarzut
do Jakuba Małeckiego: brak zachowania odpowiednich proporcji. Bujna wyobraźnia
ponosi autora tak daleko, że nie potrafi jej okiełznać i założyć sobie cugli. I
stąd właśnie wrażenie, że tylko ślizga się po zamarzniętej powierzchni, ledwie
dotyka ważnych tematów i nie interesuje go sięganie głębiej, pod lód. Dygot, i wystarczy. Dla mnie to za mało.
Mam szczerą nadzieję, że to tylko
błąd młodości, a nie świadomie wybrana droga. Że to nie Coelho, który udaje, że
jest Marquezem, tylko Małecki, któremu brak doświadczenia. Na pewno sięgnę
jeszcze po jakąś jego książkę, ale tak najwcześniej za dwa, trzy lata, żeby się
przekonać, czy nadal będzie szedł na skróty, czy uda mu się dorosnąć.
Tagi: Jakub Małecki "Dygot", Jakub Małecki "Dygot" opinie, Jakub Małecki "Dygot" recenzja
Tagi: Jakub Małecki "Dygot", Jakub Małecki "Dygot" opinie, Jakub Małecki "Dygot" recenzja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz