NAJGORSZE ZAKOŃCZENIE, JAKIE
PRZECZYTAŁAM W ŻYCIU
Trochę mi głupio, bo znowu muszę
iść pod prąd i nie zgodzić się z pozytywnymi ocenami tej książki. Przeczytałam
wiele dobrych i złych zakończeń, ale żadne nie wkurzyło mnie tak bardzo, jak
zakończenie „Wiary” Anny Kańtoch. Kolejna książka nominowana w tym roku do
Nagrody Wielkiego Kalibru i kolejny niewypał. To już przestaje być zabawne.
Na początku chciałam tylko poczepiać
się szczegółów, bo książka jest naprawdę bardzo sprawnie napisana. Niby
szczegóły, ale istotne. Skoro umieszcza się akcję powieści w 1986 roku, to
wypadałoby przynajmniej cokolwiek o tych czasach wiedzieć, albo przynajmniej
zrobić dobry risercz. A tymczasem Anna Kańtoch o życiu w czasach realnego
socjalizmu pisze tak, jakby wszystko działo się wczoraj. W barze na zapadłej
prowincji bez problemu można kupić coca-colę (chyba polo-coctę, i to też trzeba
na nią polować jak w „Kingzajzie”) albo wielkiego jak stół schabowego (raczej
przedwczorajsze cynaderki albo panierkę z odrobiną kotleta). Policjanci szukają
najtańszego hotelu w mieście, jakby był jakiś wybór, a wydawanie państwowej
kasy kogokolwiek obchodziło. Mieszczuchy mają prywatne, letniskowe domy, a
mogliby najwyżej pozwolić sobie na wynajęcie kwatery u górala i to też za
pośrednictwem FWP. Biedna jak mysz kościelna dziewczyna robi „artystyczne”
fotografie z wakacji. Zdjęcia są, a jakże, kolorowe i na tyle wyraźne, że można
na nich rozpoznać… krowę. Tylko, że w tamtych czasach w powszechnym użyciu były
filmy czarno-białe, a jeśli nawet, jakimś cudem komuś udało się kupić kolorowy
film, to najwyżej ORWO, a zdjęcia robione aparatem Smiena 8M, którym co
najwyżej mogła dysponować dziewczyna, były tak słabej jakości, że niewiele było na nich widać. Ktoś wychodzi do sklepu żeby kupić kiełbasę i ta
kiełbasa po prostu jest! Bez kartek! No, sielanka, po prostu.
Skoro było tak fajnie, i problem
tylko w tym, że milicjanci nie mogli chodzić do kościoła, to po co było robić
tę całą rewolucję? – pomyśli sobie młodzież i będzie miała rację. I dlatego się
czepiam, bo kształtowanie takiego zafałszowanego obrazu lat 80-tych jest po
prostu szkodliwe społecznie. A wystarczyło tylko pooglądać „07 zgłoś się” albo
poczytać Ćwirleja, który ma swoje wady, ale akurat w odwzorowaniu realiów
czasów komuny jest bezbłędny, ale najwyraźniej Annie Kańtoch się nie chciało.
Rozumiem, że autorka może być za młoda, żeby pamiętać tamte czasy, ale od czego
są redaktorzy?
Hej, redakcjo wydawnictwa
„Czarne”, jest tam kto? Czy ktoś w ogóle przeczytał tę książkę, zanim ją wysłał
do drukarni? Szczerze wątpię. Nawet autorka jej nie przeczytała, bo inaczej
musiałaby zauważyć idiotyczny błąd: ksiądz najpierw jeździ rowerem i nawet
„myślał o kupnie samochodu, ale to niewiele by mu dało (...) w parafii istniało
mnóstwo miejsc, do których dotrzeć mógł jedynie pieszo albo właśnie na rowerze”,
co nie przeszkadza mu parę godzin później rozbijać się po tych bezdrożach od
dawna posiadanym samochodem. Pawliczkowa raz jest wdową, a parę rozdziałów dalej
rozwiodła się z mężem. Takie faktograficzne niechlujstwo obraża czytelnika.
No i pora wreszcie popastwić się
nad zakończeniem. Najgorsze jest to, że książkę tak dobrze się czyta,
praktycznie jednym tchem, nie mogąc doczekać się, co będzie dalej. Gdyby od
początku było słabo i nudno, efekt końcowy nie byłby tak piorunujący. Ale, gdy
po tak świetnie poprowadzonej intrydze dowiadujemy się jak autorka postanowiła
rozwiązać problem, możemy wymagać reanimacji na oddziale intensywnej opieki.
Tyle godzin pasjonującej lektury, żeby na koniec przeczytać tak absurdalne
wyjaśnienie?
Dalej będzie spojler, jak się
zapewne domyślacie, więc możecie albo uwierzyć mi na słowo, albo na własną
odpowiedzialność czytać dalej, jeśli chcecie wiedzieć, co mnie tak wkurzyło.
Najpierw morderstwo sprzed lat.
Chłopak zabija matkę, brata i siostrę (siostra cudem przeżyła), bo dowiaduje
się że siostra będzie miała dziecko z drugim bratem. No, wariat, po prostu, bo
tłumaczenie, że zabił bliskich, ponieważ po śmierci ojca nie sprawdzał się w
roli głowy rodziny, a rodzeństwo nie chciało pomagać w domu (!), chyba nikogo
nie przekona. W porządku. Niech będzie wariat. Zostaje zamknięty w psychiatryku
i nie odzywa się przez dwadzieścia lat.
Dwie bliźniaczki – owoc
kazirodczej miłości rodzeństwa są wychowywane na plebanii przez kolejnego
wariata - psychopatycznego proboszcza, który tłamsi dziewczynki psychicznie i
wmawia, że jako zrodzone z grzechu są przekleństwem dla wioski i muszą ponieść
zasłużoną karę. Wszystko to pod okiem ich matki (!), która spokojnie pracuje na
plebanii i na maltretowanie dzieci zezwala. Dlaczego akurat niewinne dzieci
mają cierpieć, a nie ich matka, na przykład? No, ale ustaliliśmy, że proboszcz
jest psychopatą, co zdarza się w każdej profesji, więc od wariata nie można
wymagać, żeby myślał logicznie.
Kiedy proboszczowi już zupełnie
odbija i twierdzi, że tylko krew dziewczynek może odkupić winę, ministrant z
parafii - dziesięcioletnie dziecko, postanawia ratować bliźniaczki. Wsadza siedmiolatki
do pociągu i wysyła w świat. Dziewczynki trafiają do Domu Dziecka, a jedna z
nich zostaje adoptowana.
Po dwudziestu latach dorosły już były
ministrant, obecnie milicjant, zmienia zdanie. Dochodzi do wniosku, że
niepotrzebnie pomógł uciec dziewczynkom, bo rzeczywiście ksiądz miał rację i
tylko ich śmierć może uratować wioskę przed zagładą, czyli budową elektrowni
atomowej (!). Przekonuje bliźniaczki, do spółki z ich matką (!), że ich śmierć zbawi
świat i zabija dziewczyny, które bez oporów dają się uśmiercić i złożyć w ofierze.
Kolejny psychol? O, nie, autorka przekonuje nas, że zrobił to będąc w pełni
władz umysłowych. Czyli co? Jak nie wariat, to kto? Głupol? Wziął bajania
wariata proboszcza na poważnie? No przecież dał się poznać jako całkiem
zwyczajny, zdrowo myślący milicjant. Więc dlaczego to zrobił, jeśli mu szajba
nie odbiła? Gdzie tu sens, gdzie logika? Nie ma wytłumaczenia, z wyjątkiem
tego, że wyobraźnia poniosła autorkę o wiele za daleko.
Czy waszym zdaniem, jest w tym coś,
co trzyma się kupy? Nie bolą was zęby, gdy czytacie ten opis? Ja, odkładając
książkę zazgrzytałam zębami i zawyłam, że można czytelnikowi wciskać takie
bzdury. I musiałam podzielić się z wami refleksją, niestety.
Tak absurdalne zakończenie chyba
wyjaśnia przynajmniej, dlaczego Anna Kańtoch umiejscowiła akcję w latach
80-tych. Po prostu założyła, że w tamtych czasach ludzie byli tak zabobonni,
przesądni, niedouczeni i bezdennie głupi, że mogli dokonać takiej zbrodni z
przyczyn, powiedzmy, religijnych. Zapewniam - nie byli. Żeby ta historia miała
jakikolwiek sens, trzeba by było się cofnąć chyba do średniowiecza.
Współcześni czytelnicy miewają jednak
czasami trochę oleju w głowie. Kapituła Nagrody Wielkiego Kalibru
niekoniecznie.
Tagi: Anna Kańtoch "Wiara", Kańtoch "Wiara" recenzja, Kańtoch Wiara opinie, Nagroda Wielkiego Kalibru 2018
Dzięki dzięki. Wypożyczyłem, ale czytać już nie będę. Wszędzie ( prawie wszędzie) bardzo wysokie noty ma ta pozycja. Już raz ( pewnie nie raz ) się nabrałem : Aleksandra Borowiec - Gwiazda Szeryfa, też świetnie napisany kryminał, ale zakończenie... spadłem z kanapy !
OdpowiedzUsuńBo to jest tak, kiedy autor się spieszy i zaczyna pisać, nie wiedząc jeszcze, do czego zmierza. Nie cierpię książek, które "fajnie się czyta", a potem okazuje się, że czytelnik został zrobiony w bambuko. A jeszcze gorzej, że większość czytelników w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy ;-)
UsuńNigdy bym tej książki ( pani Borowiec ) nie nabył, gdyby nie recenzja pana Masłonia w ,,DoRzeczy,,. Kończąc temat tej książki, myślę, że autorka w tym przypadku nie śpieszyła się, bo był to jej debiut, a więc przemyślana decyzja co do zakończenia...być może komuś się to spodobało...ale jakoś nie widzę na rynku kolejnej pozycji tej autorki.
OdpowiedzUsuńP.S. Co do kryminałów, moi faworyci to serie Henninga Mankella z Wallanderem, Petera Robinsona z Banksem, Jo Nesby z Harry Hole, no i kilka jednorazowych perełek. To jeśli chodzi o autorów współczesnych. A klasyka ? Doyle, Christie, Chandler... Zawsze stawiałem na klimat i emocje, a nie na ,,akcję,,. Pozdrawiam.
No proszę, Masłoń. Pewnie książki nie przeczytał, albo miał zobowiązania.
OdpowiedzUsuńJa przeczytałam opinię kolegi z portalu Nakanapie gdzie wyłożył, co jest nie tak, więc szczęśliwie odpuściłam. A klasyków też uwielbiam. Mankella i Nesbo czytałam tak co drugą książkę, a z Robinsonem nie zaiskrzyło ☹️
Też pozdrawiam.
A ja nie rozumiem epilogu "wiary". Dlaczego Witczak nie wsiadł do pociągu? Ta ruda z jeziora to matka bliźniaczek? Znaczy zabiła się? Kurde, też mnie końcówka zawiodła jakoś. Było tyle tropów, podejrzanych i możliwości a rozwiązanie nieciekawe. Dobrze, że sama książka wciągnęła i czytało się doskonale.
OdpowiedzUsuńNo właśnie, czyta się doskonale, po to tylko, żeby dojść do konstatacji: po co było to czytać? Nie lubię, nie lubię, nie lubię...
Usuń