„KURWY PIERDOLONE I CHUJE JEBANE”
Bardzo przepraszam moich drogich czytelników za słowa użyte
w tytule, ale jak zapewne zauważyliście ujęte są one w cudzysłów. Tak, to
oczywiście próbka twórczości autora, a nie nowa inicjatywa językowa waszego recenzenta
obliczona na przyciągnięcie uwagi tłumów.
W „Bezdechu” przeklinają wszyscy, i to już nawet nie jak
szewcy, tylko jak lumpy z najgłębszego dołu z kloaką, w której kąpią się
najwyraźniej dla przyjemności. Bohaterowie nawet jak myślą to przeklinają, a
żeby tego było mało, to wulgaryzmy w ilości hurtowej występują także w narracji
odautorskiej.
Żeby była jasność: nie jestem przedwojenną hrabiną, która
oburza się gdy tylko słyszy słowo na „ch”. Uważam, że wulgaryzmy w powieści
mają sens, jeśli występują w dialogach lub monologach bohatera po to, by jakoś
go opisywać, wyróżniać z tłumu, wskazywać na pochodzenie, lub kiedy też
wskazują na jakieś szczególne emocje. Ale kiedy wyrażają się tak w zwyczajnych
sytuacjach zwyczajni ludzie? I jeszcze takim językiem posługuje się autor,
który powinien narzucać wzorce i kreować masową wyobraźnię? No przecież to
jakaś hucpa! Niczym nieuzasadnione przekleństwa padają w tej książce prawie na
każdej stronie, a tak wielkie ich zagęszczenie powoduje, że czytelnik zaczyna
toczyć pianę z ust.
Czytam te wszystkie zamieszczone na portalu Lubimy Czytać entuzjastyczne
recenzje i coraz szerzej otwieram oczy ze zdumienia. Wlewanie lukru do dołu z
kloaką nie spowoduje przecież, że zacznie on pachnieć fiołkami. Najbardziej zirytowała
mnie oceniająca „Bezdech” na dziesięć gwiazdek redaktorka tej książki,
występująca pod nickiem Justinek, która przepuściła te wszystkie wulgaryzmy.
Inne błędy językowe litościwie przemilczę, bo szkoda czasu. Niepoprawność
językowa to naprawdę drobiazg w porównaniu z innymi słabościami tej książki.
Bo przecież język językiem, a treść treścią. I ona również,
żeby pozostać w stylistyce autora - jest do dupy. Autor opowiada nam w tej
książce historię dwóch odrębnych, nie mających ze sobą absolutnie nic wspólnego
śledztw, które łączy tylko osoba prowadzącej. To oczywiście nic nowego w
powieści kryminalnej, bardzo często wprowadza się poboczne wątki, mistrzowsko
robią to na przykład Wojciech Chmielarz czy Małgorzata Rogala, ale opowieści te
powinny jakoś o siebie zahaczać, muszą pojawiać w jakimś konkretnym celu. A Grzegorz
Kapla zaproponował nam w jednej powieści dwie książki, prowadząc akcję
równolegle dla niepoznaki.
Śledztwo pierwsze dotyczy zabójstwa młodej dziewczyny,
zakatowanej na śmierć i wyłowionej z rzeki. Zajmuje nie więcej niż jedną
czwartą książki, policjanci wpadają na tropy bez żadnego wysiłku, wszystko
dostają na tacy, od pewnego momentu, gdy wyjaśnia się tożsamość dziewczyny
rozwiązanie jest oczywiste i banalne. Zupełnie nie wiem po co została wpleciona
ta historia, chyba tylko po to, żeby autor mógł zademonstrować swój stosunek do
fundamentalistów islamskich.
Wątek, który pojawia się jako drugi jest o wiele bardziej
rozbudowany i wystarczyłby spokojnie na całą powieść, gdyby tylko Grzegorz Kapla wysilił się, aby znaleźć trochę bardziej oryginalny temat. Mamy historię
rozgrywającą się na dwóch płaszczyznach czasowych – współczesne śledztwo i losy
bohaterów, których śledztwo to dotyczy, począwszy od czasów sprzed II wojny
światowej. Mało wiarygodny jest już punkt wyjścia – dochodzenie zostaje zlecone
policjantce przez jej przełożonego nieoficjalnie, ale jest wykonywane w ramach
obowiązków służbowych. Ale pal licho policyjną biurokrację. Znów ważniejsza
jest treść.
Opowieść z przeszłości nie ma żadnej dramaturgii, żadnej
zagadki, toczy się rozwlekle i składa z wszelkich możliwych klisz, które
eksploatowane były już w kulturze tysiące razy: żydowskie dziecko uratowane z Holocaustu,
trójkąt miłosny, żołnierze wyklęci-niewyklęci, ubeckie przesłuchania i
torturowanie więźniów, no i ubeckie teczki, które wałkowane już były tyle razy,
że mi wyłażą wszystkimi bokami.
Autor pozwala uczestniczyć bohaterom w wydarzeniach mających
kluczowy wpływ na losy powojennej Polski, ale fakty historyczne traktuje po
macoszemu. Jak można przytaczać jeden z najważniejszych cytatów, które zmieniły
(dosłownie) oblicze ziemi, wycinając z cytatu najistotniejsze słowa, które
wtedy padły??? Jan Paweł II powiedział na placu Zwycięstwa w 1979 roku: „Niech
zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej
ziemi.” I to słowa „tej ziemi” zmieniły oblicze świata. Grzegorz Kapla akurat
te dwa słowa przemilcza. Widocznie uważa, że nie miały żadnego znaczenia.
I jeszcze jeden cytat opisujący główną bohaterkę, którym
autor dołożył gwóźdź do własnej trumny: „Kiedyś może nawet czuła, że ludzie z
Biedronki i ona, z ekologiczną torbą z delikatesów, to dwa różne gatunki. Teraz
jest już inną kobietą. Już nie gardzi ludźmi tylko dlatego, że zarabiają mniej.
Gardzi tymi, którzy mniej myślą.”
Tagi: Grzegorz Kapla "Bezdech", Kapla "Bezdech, Grzegorz Kapla "Bezdech" recenzja, "Grzegorz Kapla "Bezdech" opinie
Po przeczytaniu Twojej recenzji nie zamierzam czytać tej książki. Mam wrażenie, że ludzie nie zdają sobie sprawy czym są wulgaryzmy. Autor musi być przeładowany wewnętrzną agresją. Dobrze że znalazła sobie ona ujście na papierze, a nie w rzeczywistości. Tylko, że nie zamierzam czuć tej jego złości na sobie i czytać takiej literatury. To nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Tak właśnie się czułam czytając tę książkę - naładowana wściekłością. Na autora. Kilka razy chciałam przerwać czytanie, ale kiedy zaczynam czytać coś nowego, nieznanego mi autora zawsze (prawie) daję mu szansę, bo mam nadzieję, że może jednak czymś pozytywnym mnie zaskoczy. Nie tym razem, niestety.
OdpowiedzUsuń