BLONDYNKA W
MATNI
Pomysł
rzeczywiście świetny, ale sam pomysł to trochę mało, ważne jest jeszcze
wykonanie.
W to, że czytam
thriller przez jakąś jedną trzecią książki muszę wierzyć wydawcy na słowo.
Akcja ślimaczy się, jak w Harlequinie i temat też wydaje się być z tego nurtu.
Całą treść można by zmieścić w o połowę krótszym opowiadaniu. Ale kto dzisiaj
wydaje opowiadania? Trzeba dopompować trochę słów, czytelnik jakoś to
przełknie.
Kiedy wreszcie
coś zaczyna się dziać bardzo szybko dowiadujemy się, o co będzie toczyła się
gra. Zakończenie jest przewidywalne jak pogoda na biegunie – na pewno nie
będzie upałów. Wiadomo, że końcówka musi być taka, jaka jest, po prostu takie
są reguły gatunku. Kiedy więc już w połowie książki wiemy, do czego wszystko zmierza,
interesuje nas wyłącznie w jaki sposób się to odbędzie. I to również mogłoby być
ciekawe (wiele kryminałów opartych jest na takim właśnie schemacie, na przykład
cała seria z porucznikiem Columbo, gdzie od początku wiadomo, kto zabił), gdyby akcja nie toczyła się tak jednokierunkowo i bezbarwnie.
Przez półtora
roku bohaterka zachowuje się jak totalna blondynka, a potem nagle doznaje
olśnienia. Rozumiem, że mogła dać się nabrać i wyjść za mąż za niewłaściwego
człowieka, miliony kobiet robią to samo, ale kiedy już wie, z kim ma do
czynienia, czasu na myślenie jest naprawdę dużo. Przez cały czas liczyłam na to,
że autorka pozwoli jednak bohaterce przez te półtora roku popracować trochę
szarymi komórkami. Jeżeli kolejne próby wyrwania się z matni nie dają
rezultatów, bo mąż potrafi przewidzieć zachowanie żony i wyprzedza jej
działania o krok, żona powinna zacząć wyprzedzać posunięcia męża, spróbować
innego zagrania. Dałoby to nam jakieś zwroty akcji, więcej by było niepokoju o
bohaterkę, więcej thrillera w thrillerze. A tu nic z tych rzeczy, wciąż to
samo: jaka ja biedna jestem, a on taki sprytny i nic się z tym nie da zrobić. Całe szczęście, że…
Moim zdaniem byłaś bardzo pobłażliwa, dając tej książce 3/6. Czytając ją, aż zgrzytałam zębami.
OdpowiedzUsuńOj, bywają gorsi, oj, bywają... :-)
OdpowiedzUsuń