RZECZYWISTOŚĆ RÓWNOLEGŁA
„Zakładnik” Przemysława
Borkowskiego zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem, wbrew słynnej zasadzie
Hitchcocka napięcie systematycznie spada.
Dawno nie
czytałam tak dobrego otwarcia w polskiej powieści kryminalnej. Do studia
telewizyjnego wpada facet z bronią w ręku. Terroryzuje obsługę, bierze
zakładników i żąda możliwości wygłoszenia oświadczenia na wizji. Wypalony
zawodowo psychoterapeuta, który miał być jednym z gości programu zostaje
postawiony w nowej roli – ma negocjować z terrorystą. Niestety stawia błędną
diagnozę – facet z bronią, choć nie sprawiał wrażenia skrzywionego psychicznie
i miał być nieszkodliwy, zabija strzałem w głowę jednego z zakładników, a po
wygłoszeniu swojego, jak się wydaje bezsensownego oświadczenia, w którym tylko
prosi o wybaczenie - popełnia na oczach kamer samobójstwo. Pragnący uciszyć swe
wyrzuty sumienia psychoterapeuta oraz będąca jedną z zakładniczek dziennikarka,
która w ten sposób znalazła temat życia postanawiają przeprowadzić śledztwo,
aby wyjaśnić motywy działania samobójcy.
Przyznajcie sami
– nieźle się zaczyna. Mnie wciągnęło tak, że odłożyłam na bok inne obowiązki
(widocznie mogły poczekać). Niestety, dalej było gorzej.
W powieści
kryminalnej nie powinno być tak, że średnio rozgarnięty czytelnik na kolejny
trop wpada dużo wcześniej, niż bohaterowie. No przecież oczywistym jest, że
skoro z przygotowanej wcześniej kartki rzekomy terrorysta odczytuje nazwisko ofiary, którą zastrzelił, to znaczy, że musiał ją wcześniej znać i to ofiara była celem ataku, a
nie znajdujące się w studiu przypadkowe gwiazdy telewizyjne. Odkrycie tej prawdy
zajmuje jednak naszym detektywom dużo czasu. Gdyby coś takiego zdarzyło się
raz, można by uznać, że to zabieg literacki mający na celu dowartościowanie
czytelnika. Niestety, takich kwiatków, kiedy czytelnik chciałby podpowiedzieć
bohaterom, co mają robić i irytuje się, że Zygmunt i Karolina nie widzą rzeczy
oczywistych jest jednak więcej, nie będę ich jednak przytaczać, żeby nie
spoilerować.
Bohaterowie są
sympatyczni, ich relacja damsko-męska ciekawie się rozwija, motywy działania
mordercy i samobójcy zostają przekonująco wyjaśnione, a dodatkowy wątek z
porwaniem podnosi temperaturę powieści o kilka stopni. Co z tego, kiedy autor
popełnia błąd kardynalny, który podobnie, jak w opisywanym przeze mnie
wcześniej „Tysiącu” Andryki kwalifikuje tę powieść do gatunku fantasy (no
dobrze, trochę przesadzam).
Karolina i
Zygmunt prowadzą swoje dziennikarskie śledztwo tak, jakby wolne media w Polsce
nie istniały, jakby byli jedynymi osobami, które znają temat. Tymczasem facet
popełnił morderstwo, a potem samobójstwo w studiu telewizyjnym, na oczach
milionów widzów! To był news dnia we wszystkich mediach na całym świecie! To
temat życia nie tylko dla Karoliny, ale dla setki innych dziennikarzy ze
wszystkich możliwych gazet i telewizyjnych czy radiowych stacji. Pod domem
samobójcy i jego ofiary koczowałyby wozy transmisyjne i paparazzi, a
nieszczęsne rodziny opędzałyby się przed dziennikarzami jak przed szarańczą. A
tymczasem cisza, spokój, wszyscy tak pięknie otwierają się przed Karoliną i
wyznają co trzeba. Jeśli to nie jest fantasy, to chyba tylko rzeczywistość
równoległa.
Pomysłu szkoda.
Ale autor operować piórem potrafi, więc może następnym razem trochę dłużej
pomyśli zanim zacznie pisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz