I ZNOWU SZWEDZI
DALI NAM ŁUPNIA
W Szwecji mieszka dziesięć milionów
ludzi, w Polsce prawie cztery razy więcej. Jak to się dzieje, że tamtejsi
autorzy kryminałów czytani są masowo na całym świecie, a naszym tak rzadko udaje
się wyściubić nos poza ojczyznę?
Nie wiem, dlaczego Szwedzi piszą
lepiej, może po prostu im lepiej płacą? Może dzięki temu mają więcej czasu,
żeby przemyśleć swoje książki, solidnie zdokumentować realia, dopracować
intrygę. Może też lepiej tam działa system wydawniczy? Wydawcy czytają książki,
potrafią wskazać potknięcia i wyegzekwować poprawki?
To możliwe, że do Polski docierają w
tłumaczeniach tylko najlepsze tytuły, ale nie spotkałam się z przypadkiem
szwedzkiego kryminału, który by zawierał jakieś nielogiczności albo zupełnie zbędne
wątki; w tym kraju autorzy nie chorują też na syndrom braku zakończenia.
„Leona” to kolejny dowód na to, że
pierwszą książkę można napisać tak, aby nawet upierdliwy recenzent z obcego
kraju nie miał się do czego przyczepić.
W tej powieści ujęło mnie to, czego tak
bardzo brakuje w polskich kryminałach – intrygujący bohater, nietuzinkowy
pomysł i perfekcyjna dramaturgia. No bo przyznajcie – zaczyna się nieźle: naga,
zakrwawiona, siedmioletnia dziewczynka w biały dzień okrada bank i znika.
Śledztwo prowadzi ambitna policjantka Leona. Nie jest ona, tak jak zwykle u nas
zgorzkniałym czterdziestolatkiem po przejściach, szeryfem walczącym o
sprawiedliwość, tylko, o czym dowiadujemy się w stosownym czasie – namiętną
pokerzystką zadłużoną po uszy, pragnącą rozpocząć nowe życie. Kiedy dość szybko
okazuje się, że to ona stoi za napadem „z dziewczynką”, a jej sytuacja zaczyna
mocno się komplikować wiemy już, że akcja może się rozwijać tylko w dwóch
kierunkach – albo prowadzić do totalnej katastrofy, albo do zwycięstwa
bohaterki, co biorąc pod uwagę, że jest ona jednak „czarnym charakterem” byłoby
rozwiązaniem kontrowersyjnym, w stylu „Utalentowanego pana Ripley”. Taka, w
pewnym sensie, przewidywalność zakończenia jest małą słabością tej książki. Na
szczęście autorka prowadzi narrację tak, że do końca nie wiemy, które
rozwiązanie wybierze, a zakończenie jest zaskakujące.
Jenny Rogneby należy się komplement
również za to, że tworząc tak antypatyczną, zaburzoną emocjonalnie bohaterkę
udało jej się sprawić, że mimo wszystko jakoś jej w tych niecnych działaniach
kibicujemy. Kiedy w końcu robi to, co robi z ust wyrywa nam się oczywiście
głośne – och, nie! – ale... dalej z nią trzymamy. Takie manipulacje autorów akurat
lubię. Dzieje się to zapewne za sprawą narracji w pierwszej osobie, wtedy
wszystkie słabości bohaterki, opisywane przez nią samą działają na jej korzyść.
Każdy ma przecież odruch zaopiekowania się słabszym.
Mimo tak dobrze przeprowadzonej intrygi,
to nie jest książka, która spodoba się każdemu, właśnie ze względu na osobę
głównej bohaterki. Mężczyźni będą narzekać, że za dużo tu opisów rozchwianej
kobiecej psychiki, kobiety powiedzą, że bohaterki nie można polubić. Ale
powieść kryminalna, to nie saga rodzinna - bohater nie jest od lubienia. Mając
tę wiedzę zanurzcie się w lekturze i mam nadzieję, że nie będziecie żałować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz