NASI KOCHANI
POLICJANCI
Prawdziwi policjanci zawsze twierdzą,
że śledztwo w sprawie morderstwa nigdy nie jest tak pasjonujące, jak to opisują
autorzy powieści kryminalnych. Tak naprawdę to żmudna, biurokratyczna,
drobiazgowa robota. Agnieszka Pruska wzięła sobie tę myśl do serca i napisała
swą powieść tak, aby usatysfakcjonować policjantów, ale już niekoniecznie
czytelnika.
Czytając „Żeglarza” mamy wrażenie, że realia
pracy w policji oddane są niezwykle skrupulatnie. Nie mamy żadnych wątpliwości,
jak monotonna i nudna jest praca policjantów śledczych, polegająca głównie na przeprowadzaniu
setek rozmów, z których nic nie wynika. Dla policjanta to może oczywiste, ale
czytelnik, który po raz siedemnasty trafia na sformułowanie, że śledczy
rozmawiał z kolejną osobą i niczego nowego się nie dowiedział, powoli zaczyna
się irytować. Czytelnik wolałby jednak wiedzieć więcej, niż to, że policjanci
nic nie wiedzą.
Irytacja czytelnika pogłębia się, kiedy
zaczyna uświadamiać sobie, że autorka traktuje go trochę jak niepełnosprawnego
umysłowo. Czytelnik kryminałów lubi przecież zagadki, potrafi chwytać wszystko
w lot, a tymczasem autorka, mając zapewne o zdolnościach intelektualnych swych
czytelników inne zdanie, postanowiła każdą nową teorię, niezależnie czy
słuszną, czy nie powtórzyć przynajmniej trzy razy. A niech się utrwali. Dowiadujemy
się czegoś z rozmowy ze świadkiem, potem to samo przekazywane jest na przykład na
zebraniu zespołu, a potem jeszcze w rozmowie z przełożonym. Trzysta procent
pewności, że wszystko, co trzeba dotarło do czytelnika.
Policjanci z Gdańska, to bardzo zgrany
zespół, pełen cnót wszelakich. Sześć osób, a wszyscy, jak jeden mąż (choć jedna
kobieta) tacy sami: mili, grzeczni, zdolni, bezkonfliktowi, wysportowani, nie
używają brzydkich wyrazów, zaangażowani w swoją pracę, no po prostu ideały.
Cyborgi, nie ludzie. Praca, dom, praca, dom, ewentualnie pies. Jeden
nadkomisarz miał szansę, żeby być trochę uczłowieczony, kiedy pojawiła się
kobieta twierdząca, że ma z nim nieślubne dziecko. Ale gdzie tam! Kobieta
okazała się oszustką, a dzielny komisarz pozostał bez skazy.
To wszystko jednak dałoby się jeszcze
znieść, gdyby nie ulubiony środek artystyczny autorki rodem z greckiej tragedii
– deus ex machina. Gdy tylko potrzeba, żeby się coś znalazło – trach! – i się
znajduje.
Przydałby się jakiś świadek?
Nadkomisarz jedzie, nie wiadomo dlaczego w środku nocy na Wyspę Spichrzów i
akurat znajduje bezdomnych, którzy coś widzieli.
Śledztwo utknęło w martwym punkcie i
trzeba je ruszyć? Roześlijmy wici po całej Europie (no połowie, przynajmniej
tam, gdzie się z Gdańska żegluje, bo to żeglarz zginął) niech szukają dla nas,
czy nie mieli jakichś „tajemniczych” niewyjaśnionych przestępstw lub zaginięć.
Właściwie nie wiadomo, czego mają szukać, ale niech szukają. No i w tej
Europie, nie dość, że szukają (nie wiedząc czego), ale jeszcze znajdują i to
akurat to, czego poszukują nasi dzielni śledczy! Wśród kilku tysięcy niewyjaśnionych
spraw w kilku krajach, znajdują właśnie osobę, która wiąże się z naszym morderstwem.
No co za szczęście!
Zaginęła książka, która może jakoś
wiązać się z morderstwem? Nie ma problemu. Jak trzeba, to się znajduje. Z
zupełnie niewyjaśnionych powodów policjanci od razu biorą na cel jej autora,
zapewne, wśród zalet wszelakich mają również zdolność jasnowidzenia.
I tutaj spuszczę wreszcie kurtynę
miłosierdzia. Jeżeli wspaniała polska, pracowita policja ma odnosić sukcesy
wyłącznie dzięki szczęściu, zbiegom okoliczności i umiejętnościom
paranormalnym, to ja chyba jednak znowu przerzucę się na Szwedów…
P.S.
Ze zdumieniem
przeczytałam, że to już trzecia książka autorki. Inni recenzenci już przy
wcześniejszych powieściach wytykali te same, co ja błędy, ale autorka, jak
widać pozostaje niewzruszona w swojej stylistyce. Wydała do tego kolejną książkę.
No cóż, skoro wydawnictwo wciąż inwestuje w powieści Agnieszki Pruskiej, to
znaczy, że masochiści literaccy zdarzają się częściej, niż to by się mogło
wydawać. Rzeczywistość nie przestaje mnie zadziwiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz