czwartek, 23 lutego 2017

Daphne du Maurier „Rebeka” Ocena: 3/6



HERBATKA I CIASTECZKA
         Uległam presji zbyt łatwo. Artykuł na portalu „Lubimy czytać” rekomendujący „Najlepsze powieści kryminalne napisane przez kobiety” oczywiście natychmiast wzbudził moje zainteresowanie.
         Na drugim miejscu, zaraz po Agacie Christie, której, na szczęście, nie odebrano palmy pierwszeństwa znalazła się „Rebeka”. Skonstatowawszy zawstydzona, że nazwisko autorki nic mi nie mówi, zaraz wzięłam się do nadrabiania zaległości. W Polsce przetłumaczono zaledwie kilka książek du Maurier. „Rebeka” jest wznowieniem powieści z 1938 roku, wydanej po polsku pierwszy raz, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Moją ignorancję uznałam więc za częściowo usprawiedliwioną. Im głębiej jednak pogrążałam się w lekturze, tym bardziej nie znajdowałam usprawiedliwienia dla umieszczenia tej powieści we wspomnianym zestawieniu. „Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.
         Całe szczęście, że kocham angielskie klimaty z czasów, kiedy jeszcze „five o’clock” był porą świętą, pokojówki szczotkowały swym paniom włosy, a rozmowy międzymiastowe zamawiało się przez centralę, przebrnęłam więc ze stoickim spokojem przez dwa długie, ślamazarnie wlokące się akty. Nie wydaje mi się jednak, żeby współczesny czytelnik, szczególnie rodzaju męskiego, przyzwyczajony do innego sposobu narracji miał tyle cierpliwości, co ja. Obserwowanie naiwnej, chorobliwie nieśmiałej, momentami po prostu głupiutkiej bohaterki i oczekiwanie, kiedy w końcu rozpocznie się obiecywana powieść kryminalna - to mało ekscytujące zadanie. Gdy wreszcie pojawia się trup, zaczyna się coś dziać i ostatni, trzeci akt naprawdę trzyma w napięciu, tak jak trzeba. Mocne zakończenie zaskakuje. Co z tego, kiedy kompletnie nie mogę uwierzyć w nagłą przemianę bohaterki. Z nierozgarniętego dziewczątka z kompleksem niższości zmienia się w zdeterminowaną, pełną wiary we własne siły kobietę i to jeszcze po to, żeby chronić mordercę. Potęga miłości? No, dajcie spokój.
         Oczywiście, zaraz po lekturze obejrzałam „Rebekę” Hitchcocka - film z 1940 roku zrealizowany na podstawie powieści. Zestarzał się chyba tak samo, jak książka. Koturnowość aktorów jest przytłaczająca. To dość wierna adaptacja, z niezbędnymi skrótami, powtarzająca błędy konstrukcyjne powieści ale też, na szczęście, eliminująca nieścisłości (w książce, na przykład, rzeczywiste śledztwo prowadzone jest już po zapadnięciu wyroku, w filmie zostało to „wyprostowane”). Reżyser korzysta pełnymi garściami z szeregu środków filmowych, które wprawdzie nie przyspieszają narracji, ale wprowadzają poczucie zagrożenia i w ten sposób stopniują napięcie. No i filmowa bohaterka jest o wiele bardziej wiarygodna, niż ta w książce.
         Poszukiwaczom niedzisiejszych klimatów polecam jednak niezawodną Agatę. Atmosfera ta sama i do tego jeszcze perfekcyjne wykonanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz