MUZA STRZELA
SOBIE W STOPĘ
Ten dylemat moralny musiał kiedyś się
pojawić: czy mam prawo oceniać książkę, i to ekstremalnie źle, jeśli nie
doczytałam jej do końca? Trudno, niech będę zołzą. Jako recenzent samozwańczy i
niezależny udzielam sobie zgody warunkowej, a ty, drogi czytelniku, możesz mnie
za to potępić albo wyrazić swoje votum separatum. Najpierw jednak
spróbuj doczytać ten tekst do końca. To tylko jedna strona, nie sześćset, jak w
przypadku „Latarni umarłych”.
To książka o rozmiarach cegły
gotyckiej. Napisać tyle w ciągu roku – oj, niełatwo. Jeśli Leszkowi Hermanowi
się udało, to znaczy, że ma wielką łatwość w wylewaniu słów i układaniu ich w
zdania. Łatwością tą napawa się tak bardzo, że zupełnie go nie obchodzi, czy to,
co jemu sprawia tak wielką satysfakcję, zainteresuje również czytelnika. Nie
ma też kompletnie pojęcia jak się buduje napięcie i konstruuje intrygę.
Zobaczcie sami, jak się to rozwija. Prolog,
rok 1941. Małe nadmorskie miasteczko. Najpierw poznajemy zasady łowienia dorsza
na Bałtyku i zaznajamiamy się z ekipą rybaków. Potem pojawia się pan hrabia,
który udaje się na przejażdżkę konną po swych włościach, zamartwiając się po
drodze niedomykającym się oknem w przypałacowej wieży. Potem stary człowiek
wspina się po schodach zamku, wspina się wspina i nic. Pojawia się kolejny nowy
bohater i wątek – młody mężczyzna otwiera swój sklepik w rynku i rozmyśla o
spotkaniu z ukochaną. Może to on odegra wreszcie jakąś rolę? Nie. Mamy nową
bohaterkę: w Mariackim kościele: stara kobieta myje posadzkę i zachwyca się jak
„słońce, przedzierając się przez szklane meandry, rzuca na posadzkę kościoła
kolorowe refleksy”. I wszystko to po to, aby w końcu wielki podwodny wybuch
pochłonął dopiero co poznaną ekipę rybaków i pozbawił okien wszystkie domy w
miasteczku. Oprócz rybaków nikt nie zginął, ale okno hrabiego wypadło i
zniszczyło daszek. Macie już dość?
Nie ma tak dobrze. Jedziemy dalej. Czasy
współczesne. Dwóch mało rozgarniętych tajemniczych kłusowników wędruje po
bagnistym lesie. Autor roztacza przed nami wizję złowrogiego lasu, przez który
biegnie linia kolejowa „a przejeżdżający czasem tędy pociąg wypełniał podmokłe
łęgi złowieszczym turkotem, strasząc przemykającymi wśród drzew oczami
świateł”. Kłusownicy wędrują, wędrują i wędrują, żeby w końcu odnaleźć w
bagnach zwłoki.
Przechodzimy wreszcie do rozdziału
pierwszego, znów czasy współczesne, więc może w końcu coś zacznie się dziać?
Chcielibyście. I znów ta sama, wielowątkowa narracja wystawiająca cierpliwość
czytelnika na ogromną próbę, znana nam już z prologu.
Na rosyjskim kutrze rybackim, który
czegoś poszukuje na Bałtyku poznajemy nowego bohatera – Artioma - o rosyjskim
rodowodzie.
Następnie zapoznajemy się szczegółowo z
niezwykle pasjonującą walką polskiego architekta Igora z bezdusznością organu
wydającego pozwolenie na budowę i odkrywamy różnicę między sygnaturką,
wieżyczką, a elementem instalacji technicznej.
Na Bałtyku pojawia się kolejna łódź, z
kolejną ekipą której oczywiście niczego się nie dowiadujemy, oprócz tego, że
jest niezwykle tajemnicza.
Macie już dość? Ja też. To nie koniec,
ale oszczędzę wam dalszych opisów. Fakt, że dalej pojawia się dziennikarka,
która wpada na dobrze zapowiadający się trop afery z czasów II wojny światowej
niczego w narracji nie zmienia. Akcja wcale nie przyśpiesza, bo autor wysyła
dziennikarkę na wycieczkę na Węgry, gdzie obowiązkowo razem z nią musimy
nacieszyć się pięknem Budapesztu i delektować obiadem nad brzegiem Dunaju (po
co? po co? po co?).
Przez sto pierwszych stron powieści
pojawia się czternaście (sic!) nowych wątków i jeszcze więcej bohaterów, ale
tak naprawdę niczego konkretnego się nie dowiadujemy, bo przecież wszystko ma
być „tajemnicze”. Tylko, że to zupełnie tak nie działa w percepcji czytelnika. To
nie takie proste, że im więcej tajemnic, tym lepiej. Są granice, których Leszek
Herman nie wyczuwa zupełnie.
Tak źle napisanych książek w
dzisiejszych czasach, przy wszechogarniającym selfpublishingu jest całkiem
sporo, ale naprawdę dziwi, że poważne skądinąd wydawnictwo MUZA pozwoliło sobie
na taką wpadkę. Autor dał się przecież poznać w poprzedniej książce. To, że pierwsza
powieść autora dobrze się sprzedała, założyło chyba redaktorom klapki na oczy.
A przecież już w „Sedinum” doskonale było widać, jak wielkie autor ma
skłonności do wodolejstwa. Ale tam przynajmniej akcja od samego początku ruszyła
z kopyta, więc dało się dobrnąć do zakończenia, zwłaszcza, że sam temat odkrywczy
i niezwykle ciekawy. Czytałam „Sedinum” w czytniku, więc nie miałam
świadomości, jaka to cegła. W pewnym momencie pomyślałam sobie, że chyba już
czas, żeby wszystko zmierzało do zakończenia. Krótkie spojrzenie na licznik.
Co? Dwadzieścia pięć procent? Wtedy, jak już się wciągnęłam - domęczyłam do
końca. Teraz - nie dam rady. Dopiero na 99 stronie znalazłam pierwsze zdanie,
które by mnie do tego zachęciło. Za późno.
Jeszcze bardziej irytująca niż sama
książka jest polityka wydawnictwa, kreująca autora na „mistrza powieści
sensacyjnej”. SEN-SA-CYJ-NEJ!
Odnaleźliście jakiś element sensacji w tym, co powyżej streściłam? Pan Leszek
Bugajski z „Wprost” napisał nawet, że Leszek Herman jest polskim Danem Brownem.
Albo pan Bugajski nie przeczytał nigdy w życiu żadnej powieści Dana Browna,
albo tak jak ja, nie był w stanie dokończyć „Latarni umarłych”. Dana Browna
(pomijając szablonowość jego powieści) czyta się tak, że pośliniony palec już
wisi w powietrzu, żeby przewrócić kartkę i dowiedzieć się, co jest na następnej
stronie. Czytanie Leszka Hermana to jak podróż ze Shrekiem do
Zasiedmiogórogrodu. Ciągle ma się ochotę pytać „daleko jeszcze?”
Tak czy inaczej, nawet recenzent
„Wprost” nie uczyni marnego pisarza autorem światowych bestsellerów. Ciekawe,
czy teraz mu wstyd. Recenzentowi, oczywiście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz