SAMICA WILKA
WYJE
Tę książkę autor polecił mi osobiście,
wysyłając maila. Odważny – myślę sobie – bo przecież nie oszczędzam polskich
autorów. Nie zniechęcił mnie więc tytuł (a przyznajcie, miał prawo) i zaczęłam
poszukiwania. O dziwo, choć książka została wydana jakiś rok temu – nie
występuje w formie e-booka. Małe utrudnienie, ale cóż, jak się powiedziało „a”…
Książki nie można też jednak dostać w stacjonarnych księgarniach. No dobrze, rozumiem,
małe wydawnictwa mają słabą siłę przebicia. Ale od czego niezawodne Allegro? Jest.
Zakupiłam. Przyszła paczka. Przeczytałam.
Dlaczego o tym piszę? Na pewno, drogi
czytelniku już czujesz pismo nosem. Jeśli włożyłam aż tyle wysiłku, aby kupić
książkę, to nie ma rady – wypada ją przeczytać. Przerywałam lekturę kilka razy
i uwierzcie – naprawdę trzeba było się zmusić, aby doczytać do końca.
Nie przekonały mnie postaci detektywów
– niby ich dwóch, a tak samo mówią, tak samo się zachowują, są tak samo nudni i
bezbarwni. Więc po co dwóch? Nie lepszy jeden, ale z jajami?
Kompletnie nie przekonały mnie dialogi:
sztywne, papierowe, zapychacze kartki papieru. „- Niech pan złapie tego
bydlaka, który mu to zrobił! – Zapewniam panią, że ja i moi koledzy, zrobimy
wszystko, co w naszej mocy. Złapiemy mordercę.” I wszystko mniej więcej w ten
sam deseń, jak w szkolnym opowiadaniu. A poza tym, widzieliście kiedyś glinę z
wydziału zabójstw, który mówi „ojejku”? To mógłby być zresztą fajny pomysł na bohatera
– taki elegancik językowy, który nigdy nie używa słowa „kurwa”, gdyby
potraktować tę postać z przymrużeniem oka, ale akurat poczucia humoru w
„Czarnej samicy…” nie znajdziecie nawet przy pomocy mikroskopu.
Nie chce się tego czytać, bo autor
prawie od początku wszystko podaje na tacy. Przez kilka pierwszych rozdziałów
jeszcze daje się jakoś śledzić intrygę, ale kiedy rozpoczyna się narracja
mordercy od razu wiemy, że jest to patologiczny, bestialski psychopata, który
mści się za „trudne dzieciństwo”. Pomijając już schematyczność takiej postaci, wałkowanej
w literaturze gatunku wiele razy, to przecież nie można w połowie książki
odkrywać wszystkich kart i powtarzać dalej tych samych motywów, bo jaki jest
sens czytania do końca? No chyba, że zakończenie wywraca wszystko do góry
nogami, ale to nie ten przypadek. Tutaj jest to jest spoiler odautorski, czyli w
kategorii podstawowych błędów dobrze znane zjawisko.
Akcja ślimaczy się również dlatego, że
autor, zupełnie bez powodu prawie każdej epizodycznej postaci dorabia jakiś
życiorys. Naprawdę, to nie ma najmniejszego znaczenia i czytelnika to nie
obchodzi, w jaki sposób facet który pojawia się na pięć minut, żeby odnaleźć
zwłoki i zaraz potem znika poznał swoją żonę i że bardzo ją kocha. Kolejny
zapychacz.
Więc jak już wiemy, kto morduje, to
pozostaje jeszcze kwestia – jak go złapać. I tutaj nasi policjanci wykazują się
genialnym wręcz sprytem. „Podwojono liczbę patroli, którym wydano polecenie,
aby starały się być jak najbardziej widoczne. (…) Każdego, kto wydałby się im
podejrzany, miały legitymować pod pierwszym lepszym pretekstem.” Prawda, jakie
to proste? Dodam, że akcja dzieje się w dwumilionowej Warszawie, a policja nie
ma pojęcia, gdzie morderca mieszka. Na jego trop wpadają oczywiście
przypadkiem. I kiedy już wiedzą, gdzie się zaszył i mają świadomość, że facet
jest bestią, przy której Hannibal Lecter to dzidziuś z piaskownicy, jadą na
akcję jak na wczasy w Wiśle. Nietrudno przewidzieć, jakie będą konsekwencje.
Nad czarną samicą kruka, która krąży
nad wszystkim i pełni podobną rolę, jak kaszalot w „Królu” Twardocha (recenzja
z października 2016), czyli jest kiczowatą metaforą wszechpotężnego zła, już
nie mam siły się pastwić. Musiałabym się zamienić w samicę wilka i zawyć.
Przeczytałam na okładce, że jedną z
największych pasji autora są podróże, kolarstwo górskie i biegi przełajowe.
Drogi panie autorze – a więc ma pan jakiś cel w życiu. Proszę się na tym skupić
i nie pisać więcej. Czytelnicy będą panu wdzięczni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz