STARE PRZYGODY PANA SAMOCHODZIKA
Naprawdę żałuję, że moje pierwsze
spotkanie ze słowackim kryminałem skończyło się tak wielkim rozczarowaniem. Tym
bardziej szkoda, bo tak dobrze się to zapowiadało. Niezłe wejście, fajne,
barwne postaci detektywów, specyficzny „czeski humor”, chociaż słowacki, no i
bulwersujący temat, którego w Polsce nikt jeszcze w powieści nie odważył się
poruszyć – współpraca najwyższych władz kościelnych z bezpieką. Akcja dzieje
się na początku lat 90-tych ubiegłego wieku, tuż po transformacji ustrojowej, klimat
jak z „Psów” Pasikowskiego – nowi i starzy policjanci, nawet jeśli pozytywnie
zweryfikowani, to nigdy nie wiadomo, czy można im ufać. Przyznajcie sami -
można sobie było zaostrzyć apetyt. Aż tu nagle…
Aż tu nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy
wyskakuje królik z kapelusza. Kiedy wydawałoby się, że wszystko zmierza do
szczęśliwego rozwiązania niespodziewanie pojawia się… skarb Templariuszy. Tak! Dokładnie
ten sam motyw z którym mieliście już do czynienia w stu piętnastu powieściach,
poczynając od przygód Pana Samochodzika, a na wyczynach Roberta Langdona
kończąc. Gdyby jeszcze ten do bólu zgrany temat podany był w jakiś strawny
sposób, może jeszcze dałoby się to znieść. Ale autor po prostu przerywa
narrację, żeby wpleść w książkę tasiemcowy wykład o historii zakonu. Nie pomógł
nawet rewelacyjny, jak zawsze Maciej Stuhr (książkę tę miałam okazję poznać w
wersji audio) – ponad godzinny wykład,
nawet w mistrzowskiej interpretacji ciągnął się jak okupacja Sejmu przez
posłów opozycji i tak samo skończył – nijako.
Na podstawie tej książki powstał film.
Mam nadzieję, że scenarzyści mieli na tyle oleju w głowie, żeby przynajmniej w
filmie dać spokój Templariuszom. Jakoś jednak zupełnie nie mam ochoty, żeby to
sprawdzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz