Było czytać, co inni piszą o
książkach? Było. Nie trzeba by się wtedy awanturować. Dlatego czytajcie mojego
bloga. Może uda się Wam uniknąć przynajmniej moich błędów ;-)
Ale wracając do rzeczy. Nie
wiedziałam, że „Sztokholm delete” jest drugą częścią serii. Nie zorientowałam
się prawie do końca, co, trzeba przyznać uczciwie, dobrze o książce świadczy.
Ale tylko to. Porządny kryminał czyta się w jeden dzień. No, może dwa. Z tym, w
wakacyjnych okolicznościach walczyłam ponad tydzień. Niby pracowicie nanizane
wątki ładnie się przeplatają, ale co z tego kiedy ciągną się zdecydowanie zbyt
długo, żeby się nimi przejąć. No i ile można czytać o post-jugosłowiańskiej
mafii (z modnymi elementami islamskiego folkloru)? Nie mają tam w tej Szwecji
innych tematów?
Najgorsze jednak jest
zakończenie, które, jak to w telenoweli, niczego nie kończy, a wszystko
zaczyna. Autor wyjaśnia łaskawie kilka pobocznych wątków, ale główne pozostawia
nietknięte, a do tego rozpoczyna nowe. I co teraz? Mam sięgnąć po pierwszy tom
i znowu czytać go przez tydzień? Mam czekać nie wiadomo jak długo na tom
trzeci, aż autor wyjaśni, co chciał powiedzieć, a ja zdążę już zapomnieć o co
chodziło w tomie poprzednim? Mowy nie ma. Tydzień z Jensem Lapidusem po prostu
uznaję za stracony. Czytajcie recenzje, kochani. Nie tylko moje. Zyskacie dużo
czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz