ODRUCH WYMIOTNY
Czego się
spodziewałam po książce byłego redaktora naczelnego „Faktu”? Wyznania grzechów?
Przyznania się do winy? Oczywiście, że nie. Nie posądzajcie mnie o taką
naiwność. Łudziłam się jednak, że znajdę w niej przynajmniej homeopatyczną
dawkę szczerości. Na szczęście autor już w pierwszych słowach pozbawił mnie
złudzeń. „Nie będę się z nikim rozliczał. Nie manipulowałem ludźmi, a moi
czytelnicy nie mieli i nie mają żadnych niskich instynktów”. Znaczy – dalej już
będzie tylko cudownie, o cudownej gazecie. I może byłoby, gdyby autor nie
popełnił podstawowego błędu. Pomylił czytelników. Napisał tę książkę tak, jakby
jej odbiorcami mieli być czytelnicy „Faktu”, którzy gotowi są uwierzyć nawet w
wieloryba w Wiśle. Tymczasem ludzie czytający książki, to trochę inny gatunek. Chronicznie
nie cierpią, kiedy ktoś ich próbuje zrobić w balona. Przepraszam za ten
kolokwializm, ale jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Grzegorz
Jankowski co chwila próbuje wmówić czytelnikowi, że białe jest czarne, a czarne
jest białe, jakby zupełnie sobie nie zdawał sprawy, że jego manipulacja jest
widoczna gołym okiem, nie potrzeba do tego lupy.
Nie wierzę mu
jak psu, który zarzeka się, że nie zeżarł kiełbasy, choć kawałek jeszcze mu
zwisa z pyska, kiedy chełpi się, że „Fakt” powstał z troski o zwykłych ludzi, „dla
naszego wspólnego dobra”, miał stawać po stronie mas i dawać głos sierotom po
Balcerowiczu, ludziom „skrzywdzonym, bez pieniędzy, bez szans”.
Nie daję się
nabrać, że autor wzrusza się listami dzieci do świętego Mikołaja, proszącymi o
„buty zimowe, bo te po braciszku już się rozpadły”, „o zdrowie dla taty, bo nie
mamy na lek”. Dlaczego? Bo zaraz dalej komentuje, że dla tych dzieci „smak
pomarańczy czy bananów jest większą egzotyką, niż dla nas, dzieci PRL”. Halo,
autorze, zejdź na ziemię. W PRLu nie znaliśmy smaku pomarańczy i bananów, bo
ich w sklepach nie było. Dziś te „dobra” są dostępne w największej głuszy.
Jeśli znajdziesz chociaż jedną rodzinę, której nie stać, aby kupić dziecku banana
za złotówkę, żeby poznało jego smak, to ja takiej rodzinie ufunduję cały
kontener owoców.
Szczytów
hipokryzji sięgają też wyjaśnienia autora, dlaczego tak często uciekano się w
„Fakcie” do prowokacji. Oczywiście wyłącznie po to, żeby „obnażyć obłudę
władzy”. Tak jakby gazeta bulwarowa w ogóle nie była przedsięwzięciem
komercyjnym, którego głównym celem jest przecież przynoszenie zysków. Dlatego
też, według autora, zamieszczenie zdjęcia premiera Tuska w samych majtkach
podyktowane było „nie tylko dobrem społecznym (…) powód był też taki: nasi
czytelnicy chcieli je oglądać”. Gdyby pan naczelny na tym zakończył
wyjaśnienia, może bym uwierzyła, że wreszcie zdobył się na szczerość. Ale nic z
tego, autor idzie dalej i łopatologicznie wmawia czytelnikowi dlaczego ludziom to
było potrzebne – „bo chcieli widzieć w politykach zwykłych ludzi, takich samych
jak oni”. No niestety, panie autorze, nie ma takiej opcji. Gdyby stanął pan przede
mną tak, jak Bóg pana stworzył, nie zobaczyłabym w panu człowieka takiego
samego jak ja (i bynajmniej nie chodzi o szczegóły anatomiczne).
Grzegorz
Jankowski, zapewne nieświadomie, drażni tą książką czytelnika w jeszcze jeden
sposób – próbując przedstawić siebie jako kryształowo czystego człowieka
(„protekcja? – ja nie wchodzę w takie sprawy”, korzystanie z przywilejów
władzy? - to nie ja) i dając sobie w związku z tym prawo do udzielania rad na
czym polega bycie elitą w demokratycznym państwie. Przywołana anegdota o
angielskiej rodzinie królewskiej, która w czasie II wojny światowej, tak jak
wszyscy obywatele jadła jajko na śniadanie tylko raz w tygodniu, może i miałaby
swój wydźwięk w kontekście naszych polityków jadających ośmiorniczki, gdyby wcześniej
na tychże polityków autor z zupełnie nieukrywaną pogardą nie wylał aż tak
głębokiego wiadra pomyj.
I tu
dochodzimy do sedna. I znowu Grzegorz Jankowski osiągnął efekt chyba
niezamierzony. Jego pogarda dla polityków odbiła się czytelnikowi czkawką i
zamieniła w pogardę dla autora. Wylewając pomyje na polityków autor nie zdawał
chyba sobie sprawy, że pomyje cuchną, a im więcej się ich wylewa, tym bardziej
powodują odruch wymiotny.
Czy perspektywa
womitowania zniechęci was do przeczytania tej książki? Nie sądzę. Przeczytacie
i tak, doskonale wiedząc, że następnego dnia obudzicie się z kacem. Ale może
przynajmniej nie dacie się nabrać na piękne słowa. Autor przecież nie po to aż
tak głęboko włożył kij w mrowisko, żeby wstrząsnąć naszymi sumieniami i demaskować
mechanizmy rządzące polityką. Jak myślicie, o co chodziło?
Zgadliście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz