poniedziałek, 7 lipca 2025

Serial „Babylon Berlin” Ocena: 6/6, Volker Kutscher „Śliska sprawa” Ocena: 2/6

BABYLON BRESLAU IN SPE

Jeśli zastanawialiście się kiedyś, czy na podstawie słabej książki może powstać genialny serial, to już nie musicie. Może. I to jest właśnie ten przypadek.

Serialem „Babylon Berlin” zachwyciłam się bezwzględnie, postanowiłam więc przeczytać książkę, na podstawie której został zrealizowany. Przeoczyłam jednak ostrzeżenie na okładce: „Babylon Berlin: serial inspirowany powieścią.” No właśnie. Diabeł tkwi w szczegółach. „Inspirowany”, a nie „na podstawie”. I całe szczęście. Dla serialu.

„Babylon Berlin” jest błyskotliwy, inteligentny, trzyma w napięciu, zapiera dech. Książka jest nudna, męcząca, okrutnie przegadana, nie mam ochoty, żeby dowiedzieć się co będzie dalej.

W serialu bardzo szybko zaczynamy śledzić intrygę, w książce dotarłam do jednej czwartej i dalej nie wiem o co chodzi. Przestaję czytać, bo przecież i tak już wiem, jak to się skończy.

Książkowi bohaterowie są mdli, bez charakteru i trudno ich rozróżnić. Bohaterowie filmowi od początku budzą emocje, mają jaja, a postać Charlotte (w książce ledwo zarysowana) to najbardziej oryginalna i zapadająca w pamięć postać kobiety detektywa od czasów panny Marple, chociaż oczywiście osobowościowo i społecznie są na przeciwległych biegunach.

W serialu, jak na dłoni, widzimy cały przekrój społeczeństwa Niemiec z okresu tuż przed dojściem Hitlera do władzy: od elit, poprzez klasy średnie, aż po doły społeczne. W powieści autor też próbował się z tym zmierzyć, ale wyszedł mu kiepski podręcznik historii.

Co ja zresztą będę marudzić o marnej książce, którą z ulgą porzuciłam po stu sześćdziesięciu stronach? Oglądajcie serial, i tyle! Scenarzyści zrobili naprawdę dobrą robotę, wycisnęli powieść jak cytrynę i dodali jej skrzydeł, a reżyserzy (tak się składa, że ci sami, co scenarzyści) nie zepsuli dobrego tekstu, bo sami go napisali. Scenografia imponuje rozmachem, przedwojenne Niemcy jak żywe, widać, że nie była to biedaprodukcja, jak w polskim kinie.

I tak sobie tylko marzę, co by było, gdyby za ekranizację cyklu powieści Marka Krajewskiego o Edmundzie Popielskim wzięli się prawdziwi scenarzyści. Taki był potencjał, żeby stworzyć dzieło na miarę „Babylon Berlin”, nawet z niskim budżetem, dobra historia obroniłaby się sama. Tymczasem serial „Erynie” - to tylko popłuczyny po popłuczynach po powieści: niestrawne, pokręcone, nieczytelne. Wymiękłam po trzecim odcinku, bo mimo znajomości książek Krajewskiego nie wiedziałam o co chodzi, więc oglądanie było podobną męczarnią, jak czytanie powieści Kutschera. Ale wciąż jest szansa na przyzwoitą ekranizację cyklu z Eberhardtem Mockiem. Tylko, czy komuś się będzie chciało?

W serialu „Babylon Berlin” tylko jedna rzecz mnie niepokoi. Po Berlinie w późnych latach dwudziestych ubiegłego wieku w ogóle nie jeżdżą konne dorożki. To absolutnie niemożliwe. Scenografowie w tym zakresie się nie postarali.

poniedziałek, 23 czerwca 2025

Jean-Claude Izzo „Szurmo” Ocena: 5/6

 „NIE DA SIĘ ZMUSIĆ PRAWDY, ŻEBY WYSZŁA NA JAW” *

Izzo to kompletnie nieznany w Polsce autor; wydano u nas zaledwie trzy jego książki z serii „Trylogia marsylska” i można je dostać tylko w antykwariatach. Jeśli jednak lubicie ambitniejsze kryminały, warto poszperać w internetach albo w bibliotece.

Autor ujął mnie postacią detektywa. Fabio Montale jest Włochem z pochodzenia, i nie tylko to łączy go z komisarzem Montalbano – bohaterem cyklu powieści Camilleriego. Montale czyta Conrada, słucha jazzu, Brassensa i Brela, uwielbia dobrą kuchnię i wino („nie mam najmniejszego zaufania do ludzi, którzy jedzą mało i byle co”), jest czuły na kobiece wdzięki, nie ma oporów przed wymierzaniem sprawiedliwości na własną rękę i kocha swoje miasto – Marsylię („W Marsylii jesień zachowuje posmak lata niekiedy nawet do końca października. Wystarczy powiew wiatru, by znów zapachniało tymiankiem, miętą i bazylią”).

I cóż ja poradzę, że kocham takie klimaty? Że przemawia do mnie subtelne, ironiczne poczucie humoru („Uwielbiam tę facetkę! Jak umrę, to na pewno jej będzie mi brakować najbardziej. To znaczy, prędzej będzie odwrotnie, ale wolę o tym nie myśleć”).

Nie mogę sobie odmówić w tym miejscu dygresji. Czytając „Szurmo” od razu przypomniała mi się niedawno wymęczona „Biała gorączka” Ellroy’a. Tam zniechęciłam się do bohatera „od pierwszego wejrzenia”, tu jest dokładnie odwrotnie. Może również dlatego, że detektyw Montale traktuje z szacunkiem wszystkich ludzi, niezależnie od ich koloru skóry, wyznania czy orientacji seksualnej. Za takie zresztą podejście do podejrzanych został wyrzucony z policji, w której poziom korupcji dorównuje policji w Los Angeles opisywanej przez Ellroy’a. Dlaczego jednak w tej powieści zagęszczenie zła nie przeszkadzało, a w „Białej gorączce” uwierało nieznośnie? Odpowiedź dał mi Wiesław Myśliwski, kiedy niedawno przypadkiem trafiłam na rozmowę z autorem w jednej ze stacji telewizyjnych: „literatura ma prawo być tragiczna, ale nie ma prawa odbierać nadziei”. Izzo daje nadzieję.

Nie wyjaśnię co znaczy słowo szurmo, może namówię was, żebyście sami to sprawdzili. Ja już sobie zamawiam pozostałe tomy. „Szurmo” to druga część, która jest samodzielną całością, ale chyba lepiej czytać po kolei.

*cytat z książki

poniedziałek, 9 czerwca 2025

Alicja Sinicka „Podopieczna” Ocena: 4-/6

JAK TO W RODZINIE

Alicja Sinicka pozytywnie mnie zaskoczyła. Do ostatnich publikacji nowych polskich autorów podchodzę z rezerwą. Najczęściej przecież trzeba spodziewać się wyrobów thrilleropodobnych w stylu Karoliny Wójciak („Oszukana”) czy Agnieszki Peszek („Je2bnik”), a tym razem mamy całkiem sensownie napisaną powieść. Autorka twardo chodzi po ziemi i nie wciska kitu. Nie czytajcie jednak opisu na okładce, bo wprowadza w błąd. Trochę nie o to w tej książce chodzi, i całe szczęście.

Sinicka zna zasady dramaturgii, potrafi budować napięcie, są zwroty akcji, kiedy trzeba, dobrze się to czyta. Trochę mi przeszkadzał czas teraźniejszy w narracji, bo to siłą rzeczy sprawia, że język jest uboższy, ale cóż, może i jest uboższy, ale jednak poprawny (z wyjątkiem prologu, bo na początku redaktorka chyba przysnęła).

Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, więc od razu zapaliło mi się światełko alarmowe. A co, jeśli Sinicka zaraz wprowadzi kolejnego pierwszoosobowego narratora, bo wzorem innych polskich popularnych autorek (Stachula „Pisarka”, Przydryga „Mursz”) nie potrafi pisać w trzeciej osobie? Na szczęście nie było tego problemu. Opowieść prowadzona jest cały czas z punktu widzenia Anny - żony i matki, a niespodziewanie, w zastępstwie, również opiekunki do dziecka w znajomej rodzinie. Autorce sprawnie udaje się utrzymać uwagę czytelnika, bez żonglowania narracjami wszystkich bohaterów, co świadczy o dobrze opanowanym warsztacie.

Sama fabuła nie jest jakoś szczególnie oryginalna czy porywająca. Mamy dwa wątki, które w zasadzie się ze sobą nie łączą. Pierwszy to historia raczej obyczajowa, nauczyciela podejrzewanego o nieczyste relacje ze swoją uczennicą, która zaginęła, drugi – to wątek bardziej kryminalny, gdzie jest dużo więcej thrillu.

Ta fabuła byłaby zupełnie stereotypowa i przeciętna, gdyby Alicja Sinicka nie postarała się również o moją ulubioną „wartość dodaną”. To również historia o tym, jak bardzo słowa mogą ranić. Przemoc bywa nie tylko fizyczna. Przemoc psychiczna bywa o wiele bardziej niszcząca. Nie jest to opowieść tak przejmująca, jak na przykład „Zdrada” Karin Alvtegen, ale mimo wszystko zakończenie sprawia, że wartość tej książki wzrasta.

Chętnie przekonam się jak dalej Alicja Sinicka będzie sobie radzić, ale biorąc pod uwagę jak bardzo wydawcy zmuszają autorów do pracy na akord, nie robię sobie większych nadziei. Magda Stachula też kiedyś dobrze zaczynała.

poniedziałek, 26 maja 2025

Robert McCammon „Bagno” Ocena 6/6

CHYTRY DWA RAZY TRACI*

Autor zachęcił mnie już przedmową. Napisał w niej, że kiedy był wziętym autorem popularnych horrorów, postanowił napisać zupełnie inną gatunkowo książkę. Niestety, ta nowa bardzo słabo się sprzedawała, więc kolejnej, „innej” nikt już nie chciał wydać. McCammon milczał przez 10 lat, ale się nie poddał. Wyjaśnił to tak:

„…pisanie wiele dla mnie znaczy. Nigdy nie tworzyłem wyłącznie dla pieniędzy. Nie potrafiłbym. Pewnego razu mój agent spojrzał na mnie ze złością i powiedział: „Rick, po prostu wykonaj swoją cholerną pracę!” No cóż – nie mogę, jeśli w nią nie wierzę. (…) „Bagno” to powrót z piekła do rajskiego ogrodu. Do nowego początku. Do miejsca, gdzie człowiek rodzi się na nowo.”

Postanowiłam sprawdzić, co autor miał na myśli, i nie zawiodłam się.

„Bagno” jest mieszanką kilku gatunków: klasycznego thrillera, modelu „uciekający i ścigani” z nieustannymi zwrotami akcji, i z końcówką z zupełnie innej bajki, „ku pokrzepieniu serc”. O dziwo, wszystko to działa perfekcyjnie, ze względu na idealnie wymierzone proporcje. To książka totalnie zakręcona i maksymalnie odleciana. Mimo, że nieprawdopodobne wydarzenia gonią jeszcze bardziej nieprawdopodobne, to wszystkie są wiarygodne, ponieważ autor z żelazną konsekwencją pilnuje następstwa zdarzeń i związków przyczynowo-skutkowych. Intryga jest precyzyjna jak szwajcarski zegarek.

Bohaterowie są tak oryginalni, że nie zastanawiajcie się nawet, czy zgromadzenie tylu odjechanych postaci w tym samym miejscu i czasie jest możliwe. Tak, jest możliwe, jeśli się przyjmie taką konwencję. Ja tę konwencję kupuję, podobnie jak trafia do mnie poczucie humoru autora w montypythonowskim stylu.

Ze względu na zwariowany klimat i motyw ucieczki, „Bagno” przypomina mi trochę książkę „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasa Jonassona. Tam jednak była czysta rozrywka, tu mamy jeszcze do czynienia z wartością dodaną. Główny bohater – Dan Lambert, na którego spadają wszystkie nieszczęścia świata – to weteran z Wietnamu. Ten wątek jest bardzo istotny i sprawia, że ta książka to nie tylko „śmichy-chichy”, ale również powód do refleksji nad ludzką naturą i marnością tego świata.

Robert McCammon tak mnie tą książką zauroczył, że natychmiast postanowiłam się rzucić na inne jego powieści. Nie ma tak łatwo. Wydawnictwo Vesper, które wydaje McCammona, stosuje dziwną politykę. Albo są zachłanni i chcą za dużo zarobić, albo próbują zniechęcić polskiego czytelnika do tego autora. Nie ma ebooków ani audiobooków, średnia cena książek papierowych, wydawanych wyłącznie w twardej oprawie to około 60 złotych. Za to na słynnym portalu z gryzoniem w nazwie jest ponad tysiąc miejsc, gdzie odpalając skromną dolę gryzoniowi, można sobie pobrać książki autora prawie za friko. O ile, oczywiście, sumienie komuś na to pozwala.

Chytry dwa razy traci. Przemyślcie ten biznes, wydawcy i dystrybutorzy. Na moim niegdyś ulubionym portalu abonamentowym z ebookami pozostały jedynie jakieś selfpublishingi. Jeśli wyszpera się przypadkiem coś ciekawego (bo w nowościach promowane są głównie głupoty), to też trzeba płacić.

Chyba się przeproszę z biblioteką.

*ludowe