piątek, 15 listopada 2024

Izabela Szylko „Łyżeczka” Ocena: 5/6

„PRZECZYTAJ, ZANIM ZABIJESZ SWOJĄ MATKĘ” *

Długo broniłam się przed tą książką. Izabela Szylko ani razu nie zawiodła mojego zaufania, więc nie miałam obaw, że powieść będzie słaba. Obawiałam się tematu. Nie lubię damskich obyczajówek i unikam jak ognia książek będących wiwisekcją toksycznych relacji międzyludzkich, bo zgadzam się z zasadą przypisywaną Marii Skłodowskiej-Curie: „Smutne książki można wytrzymać, tylko kiedy się jest młodym”.

Moje obawy okazały się nieuzasadnione. Izabela Szylko potrafi poruszać trudne tematy w lekkiej formie, ba!, niektóre sceny są tak komediowe, że od razu przypominają się wszystkie dowcipy o teściowych. Sęk w tym, że kiedy przychodzi do zakończenia, śmiech zastyga wam w gardle i dochodzicie do wniosku, że życie może i bywa farsą, ale lepiej w takim spektaklu nie odgrywać głównej roli.

W skrócie: to opowieść o matce, która próbuje zawłaszczyć życie córki, stosując szantaż emocjonalny, i o córce, która próbuje się przed tym bronić, ale bardzo ciężko jej to idzie, bo walczy nie tylko z matką, lecz również z własnym poczuciem odpowiedzialności. Słowa autorki lepiej oddadzą istotę problemu niż moje komentarze:

„To dokładnie tak, jakby twój najlepszy towarzysz broni, który stał zawsze przy twoim boku, i na którego mogłeś liczyć w absolutnie każdej, nawet wymagającej poświęcenia życia sytuacji, niespodziewanie wyciągnął broń i zaczął strzelać do ciebie. Najpierw, oczywiście, w to nie wierzysz. Pomyłka, przypadek, zbieg okoliczności, on przecież nie mógł tego zrobić. Ale on znowu do ciebie strzela. Krzyczysz – „Przestań, to przecież ja, nie widzisz!?”. Nie pomaga, on dobrze wie, do kogo strzela. Ukrywasz się przed gąszczem kul, ciągle mając nadzieję, że to jakiś zły sen, chwilowa niepoczytalność, która zaraz minie. Ale on znajduje cię w twojej kryjówce i dalej strzela. I wtedy zdajesz sobie sprawę, że ty również musisz sięgnąć po broń. I masz tylko jedno wyjście – musisz strzelić, żeby samemu przeżyć. Co robisz?”

Słuchałam tej książki w formie audiobooka, który jest mini-słuchowiskiem, z muzyką i podziałem na role. Grażyna Barszczewska interpretuje postać matki koncertowo. Niesamowite, jak wiele można osiągnąć tylko głosem. To postać, która owszem, irytuje, ale również budzi współczucie. Można ją zrozumieć, choć niekoniecznie wybaczyć. Na jej tle Małgorzata Buczkowska w roli córki wypada raczej blado, a Ksawery Szlenkier w roli męża jest tylko figurantem. Ale mąż w ogóle mało ma w tej książce do powiedzenia, więc może taki był zamysł. Ale nawet, dla samej Barszczewskiej warto tę książkę przyswoić w formie dźwiękowej, albo przerzucać się na e-book, od czasu do czasu, bo nakład papierowy już dawno wyczerpany.

Tę powieść najbardziej docenią osoby, które będą w jakiś sposób identyfikować się z główną bohaterką i jej problemami. Jeżeli jednak wasze relacje z rodzicielkami były lub wciąż są świetne, albo tylko poprawne, ta lektura może nie zrobić na was piorunującego wrażenia. Naprawdę, są takie matki? – możecie zapytać z niedowierzaniem. Naprawdę, tak trudno się od nich uwolnić? Z tego co przeczytałam we wcześniejszych recenzjach – tak, naprawdę. Co chwila któraś z recenzentek przyznaje się: to ja, to o mnie i mojej matce ta historia, to mnie moja matka w ten sposób zniszczyła życie.

Dobrze, że są takie książki. Może dzięki nim czytelniczki, które biernie godzą się na to, aby matki ingerowały ich życie, sięgną po broń i strzelą. Oczywiście umownie. Chodzi przecież o to, żeby zdobyć się na odwagę, skorzystać z doświadczeń innych i uwolnić się, póki jest jeszcze na to czas.

*hasło z okładki książki

czwartek, 17 października 2024

Grzegorz Dziedzic „Blady świt” Ocena: 2/6

KAŻDEMU BĘDZIE DANE TO, W CO WIERZY

Bardzo żałuję, że Grzegorzowi Dziedzicowi się nie udało. Skąd ten śmiały wniosek? „Blady świt” miał premierę cztery tygodnie temu, a na największym portalu czytelniczym tylko trzy recenzje sponsorowane (czytaj: oceniające książkę na 9-10 gwiazdek). Prawdziwi czytelnicy są bardziej powściągliwi w ocenach. Wydawnictwo Agora widać założyło, że nie ma co rozsyłać darmowych egzemplarzy, bo książka i tak się nie sprzeda.

Żałuję również, że autor, któremu tak bardzo kibicowałam po przeczytaniu pierwszego tomu trylogii chicagowskiej („Żadnych bogów, żadnych panów”) nie spełnił moich oczekiwań.

No nie, panie autorze, tak się nie pisze powieści sensacyjnych. Po słabej drugiej części ("Gangway") miałam nadzieję, że znajdzie się w wydawnictwie ktoś, kto zatroszczy się o część trzecią, zasugeruje poprawki. A gdzie tam!

W pierwszym rozdziale dowiadujemy się, co główny bohater uczyni trzy miesiące później. I prask! – nie ma żadnej tajemnicy. Sprawa jest mocna, kryminalna, o wiele ciekawiej by było, gdyby pojawiła się we właściwym czasie. A tak, gdy już przyjdzie co do czego – nie ma żadnej kulminacji, jest za to giga spoiler.

Drobne spojlery autor wrzuca regularnie, uprzedzając fakty. I po co informować, że będzie tajne spotkanie? Nie lepiej zacząć od spotkania i wyjaśnić, dlaczego jest tajne? Niestety, Grzegorz Dziedzic nie opanował zasad budowania napięcia.

Akcja się wlecze, nie ma punktów zwrotnych, brak dramaturgii. Opis spotkania gangsterów w Hot Springs równie pasjonujący, jak sprawozdanie korporacyjnego stażysty z konferencji sprzedawców nawozów sztucznych. Opisy Chicago na zasadzie: to było fajne miejsce, więc wrzucę, kiedy nie mam o czym pisać, i co z tego, że nie ma związku z fabułą.

Główni bohaterowie, którzy już w drugiej części zmienili się na gorsze, teraz są własnymi karykaturami. Roman, jako asystent swojej żony - hochsztaplerki przewidującej przyszłość, z przekonaniem głosi, że jesteśmy potomkami Atlantydów, którzy będą mogli wrócić na Ziemię i ocalić ludzkość przed zderzeniem z planetą Nibiru (!). Opis tego żenującego spektaklu zajmuje cały rozdział i oczywiście nie ma żadnego wpływu na akcję. Nie wiem, czy Roman jest totalnym idiotą czy jedynie żałosnym naciągaczem. Teo jest już tylko maszynką do zabijania, zastrzelenie człowieka to dla niego jak splunąć. A swoje kobiety traktuje tak: „Kim ty kurwa, jesteś, co? Powiem ci! Kurwą, zwykłą czarną szmatą.” Nie tylko nie da się lubić takich bohaterów, budzą pusty śmiech a nawet odrazę.

Postaci drugoplanowych jest zbyt wiele i wszystkie bezbarwne, nie do odróżnienia. Nawet Al Capone – zupełnie bez jaj.

Zakończenie… Wolałabym, żeby było zgodne z regułami gatunku, ale cóż, licentia poetica. Właściwie to nawet dobrze, że tak to się skończyło. Słyszałam gdzieś, że każdemu będzie dane to, w co wierzy. A jeśli ktoś nie wierzy w nic?

No trudno, nie jest to pierwszy autor, z którym trzeba się będzie pożegnać. Szkoda, bo po „Żadnych bogów, żadnych panów” miałam nadzieję, że zaprzyjaźnię się z pisarzem na dłużej.

Podobno każdy nosi w sobie pomysł na jedną książkę. Grzegorz Dziedzic napisał trzy, o dwie za dużo.

środa, 9 października 2024

Agnieszka Peszek „Je2bnik” Ocena: 1/6

WYBRAKOWANE

Odkrywanie nowych polskich autorów kryminałów, to zawsze jest ruletka.

Tym razem zaczęło się przeciętnie. Długi wstęp wprowadzający krótki wątek, który szybko się kończy i nie ma żadnego wpływu na akcję, nudni, sztampowi policjanci bez charakteru, którzy niczym się od siebie nie różnią, kilometrowe dialogi, z których nic nie wynika, okraszone dla ubarwienia akcji wtrętami o gotowaniu ryżu. Kiedy akcja wreszcie ruszy z miejsca, jakoś się to czyta, ponieważ autorka opanowała zasady dramaturgii i wie na czym polegają cliffhangery. Język też nie zgrzyta, jest poprawny, chociaż szkolny.

Przeczytałam w opisie na okładce, że każda część serii to zamknięta historia, co bardzo mnie zachęciło. Gdybym jednak sprawdziła, że w ciągu ostatnich trzech lat autorka wydała już jedenaście powieści, nie wiem, czy już tak chętnie zabrałabym się do lektury.

Agnieszka Peszek wydaje książki we własnym wydawnictwie i należy pogratulować jej odwagi. Rozumiem, że wszyscy oszczędzają, ale skoro autorki nie stać na porządną redakcję i korektę, a nie pamięta, co wcześniej napisała, to mogłaby chociaż przeczytać książkę przed oddaniem jej do druku i sama poprawić błędy. Oczywiście, jeśli chce traktować poważnie swoich czytelników. A tu mamy takie kwiatki: ofiara zabójstwa w siódmym rozdziale ma 19 lat i jest studentką prawa, a kilka rozdziałów dalej jest już po studiach i pracuje w biurze projektowania wnętrz; ochroniarz nie wiadomo jak wchodzi do zamkniętego domu, widzi mężczyznę, który kiwa się w stuporze na podłodze, a policja, która przyjeżdża na jego wezwanie kilka minut później, strzela do wybudzonego z osłupienia mężczyzny, nie mając kompletnie pojęcia po co i do kogo zostali wezwani. Nie wiedzą przecież, czy to porywacz, czy ofiara, zwykły włamywacz czy Bogu ducha winny właściciel. Może byli jasnowidzami? Szkoda czasu na wytykanie wszystkich błędów, bo za korektę na pewno mi nikt nie zapłaci.

Sama fabuła sensu większego nie ma. Co druga ważna postać (nie przesadzam) była maltretowana przez rodziców i z tego tytułu przeżywa ciężkie traumy w dorosłym życiu. Wszystko według tego samego, powtarzalnego do bólu schematu.

W powieści mamy dwa niezależne, niełączące się ze sobą główne wątki. Pierwszy - to porwanie i przetrzymywanie więźnia, drugi - to poszukiwanie seryjnego mordercy. Oba niewiarygodne. Człowiek przymocowany do krzesła, unieruchomiony, z rękami związanymi na plecach, po kilku godzinach w takiej pozie traci przytomność, taka jest fizjologia, a nasz więzień spokojnie wytrzymuje tak kilka dni, prowadzi z porywaczem miłe pogaduchy i nie podejmuje żadnych prób, żeby się uwolnić. Biorąc pod uwagę, że jest to komisarz policji, to się nie mieści w głowie. Opis sytuacji, która doprowadziła do porwania jest również wyssany z palca. Czy niepełnosprawny umysłowo chłopak poradziłby sobie z wyniesieniem z mieszkania w bloku ciała dużo większego mężczyzny i to jeszcze tak, by nikt tego nie zauważył? Końcówka – na zasadzie deus ex machina.

Wątek kryminalny jest ciekawy do momentu, kiedy na końcu wyjaśnia się, kto zabił. No niestety, nie ma takiej opcji, żeby to była ta osoba. Pomijam już zasadniczy błąd warsztatowy, polegający na tym, że morderca w ogóle nie pojawia się w czasie śledztwa i czytelnik nie ma żadnej możliwości, aby rozwiązywać zagadkę razem z detektywami. Mimo szczerych chęci nie potrafię sobie wyobrazić, jak mogłoby się to odbywać, a już tym bardziej nie wierzę w takiego pomocnika, jakiego zaproponowała Agnieszka Peszek. No chyba, że wszyscy ludzie są psychopatami, co w pewnym sensie może i jest prawdą.

Dodam jeszcze, że okładka, co zapewne było niezamierzone, bardzo mnie rozśmieszyła. Pomijając drobiazg, że ten facet nijak się ma do treści (ale pewnie zdjęcie było za darmo), to w tytule grafik jeszcze mocniej zaszalał. Kiedy już wasz umysł załapie, po krótkiej chwili, że cyfrę „2” należy czytać jak „dwa” jest ok. Jednak spróbujcie „sfotografować” to słowo pierwszym, nieuważnym spojrzeniem, tak jak się spogląda na okładki skrolowane w zestawieniach. Jak to przeczytaliście? Miałam dużą pokusę, żeby tak właśnie, bez dwójki, zatytułować tę recenzję, ale staram się nie używać brzydkich wyrazów.

Niezmiennie mnie też bawi, jak autorzy potrafią „podkładać się” w posłowiach. Tu autorka składa podziękowania mężowi, który: „po nocach siedzi i wyłapuje moje potknięcia i mocno się nie wścieka, że nie dostaje pełnej powieści. Zazwyczaj jest bez zakończenia i z błędami. Może kiedyś przeczyta [mąż] taką niewybrakowaną, czego serdecznie mu życzę.” A ja serdecznie życzę pani Agnieszce Peszek, żeby jej czytelnicy również otrzymywali niewybrakowane powieści. Bez błędów i z sensownymi zakończeniami. Ale moje życzenia nigdy się nie spełniają.

czwartek, 3 października 2024

Richard Osman, cykl: „Czwartkowy klub zbrodni” Ocena: 5/6

CZWORO MUSZKIETERÓW

Na Richarda Osmana zwróciłam uwagę, gdy pierwsza część jego serii nosiła jeszcze polski tytuł „Morderców tropimy w czwartki” i została wydana przez Muzę. Książka się chyba „nie przyjęła”, pewnie dlatego, że wydawnictwo źle wycelowało w target. Reklamowało powieść przy pomocy Jacka Galińskiego - autora komedii kryminalnych, którego czytelnicy preferują humor tak daleko odbiegający od poczucia humoru Richarda Osmana, że to nie mogło się udać. To mniej więcej tak, gdyby ktoś wielbicieli Benny’ego Hilla chciał przekonać do dowcipów Latającego Cyrku Monty Pythona. A tutaj humor jest lekki, czasem wręcz niezauważalny na pierwszy rzut oka, a bywa, że jest to nawet śmiech przez łzy.

Na szczęście, autora przejęło wydawnictwo Agora i pod nowym szyldem wydało całą serię. O dzięki ci, Agoro, że zadbałaś również o czytelników, których nie bawi naśmiewanie się z wrednych, głupich staruszków nietrzymających moczu, czytelników, którzy docenią, że ze starych ludzi można jednocześnie żartować i pisać o nich z szacunkiem. [Uwaga! Pierwszy raz na moim blogu chwalę wydawnictwo Agora. Zapiszcie to kredą w kominie, bo drugi raz to się może nie powtórzyć.]

Powiem szczerze – pierwsza część cyklu spodobała mi się średnio (początek bardzo się dłużył), ale po rozstaniu z królową Elżbietą w roli detektywa (S.J. Bennett „Morderstwo po królewsku”) odczułam przymus zanurzenia się w podobne klimaty. Przypomniałam więc sobie o Osmanie i zaryzykowałam. Opłaciło się.

W kolejnych tomach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zniknęły wszystkie słabości. Akcja (w każdej z trzech kolejnych części) od początku rusza z kopyta i trzyma w napięciu do końca. Intrygi za każdym razem są bardzo dobrze przemyślane i nic w nich nie zgrzyta. Lepiej czytać w kolejności, ponieważ drobne wątki drugoplanowe, głównie osobiste, przewijają się we wszystkich częściach, ale nic się nie stanie, jeśli przypadkowo zaczniecie od środka. A jak już zaczniecie, i przebrniecie przez przydługą i lekko przekombinowaną pierwszą część, dalej już będzie tylko lepiej. Może się nawet zdarzyć, że wpadniecie w nałóg i następne tomy, tak jak ja, przeczytacie ciurkiem.

To, co mnie najbardziej do tych książek przekonało, to barwni bohaterowie, których polubiłam od pierwszego wejrzenia. Mamy oto czwórkę przyjaciół w wieku lat około osiemdziesięciu, zamieszkujących w osiedlu dla emerytów (Południowa Anglia, okolice Brighton), którzy z nudów, dla rozruszania szarych komórek, zakładają Czwartkowy Klub Zbrodni, gdzie rozwiązują hipotetyczne zagadki kryminalne. Szybko okazuje się, że są równie skuteczni, gdy w grę wchodzą prawdziwe morderstwa. Klub to zasadniczo: Elizabeth – była agentka MI6, liderka grupy, Joyce – była pielęgniarka, z pozoru naiwna, ale nie wierzcie w to, Ron – były działacz związkowy i Ibrahim – psychoterapeuta. W tym zespole panie mają więcej do powiedzenia niż panowie.

Ekipę wspiera dwójka miejscowych policjantów: młoda posterunkowa Donna i jej szef Chris oraz Bogdan (akcent polski) – wytatuowany od stóp do głów budowlaniec, który pełni rolę „człowieka do specjalnych poruczeń”. Wszyscy oni tworzą stale powiększającą się grupę naprawdę zgranych przyjaciół, wkraczamy również w ich życie osobiste. Tak duża liczba bohaterów nie powoduje jednak chaosu, autor doskonale panuje nad treścią i potrafi zachować odpowiednie proporcje.

Barwne postaci tworzą klimat opowieści. Autor opisuje świat, w którym czytelnik chciałby, jeśli nie zamieszkać, to chociaż pobyć przez chwilę, zanurzyć się w tę atmosferę, pomóc bohaterom w rozwiązywaniu zagadek i dołączyć do ich klubu.

Oczywiście, ktoś mógłby zarzucić, że te wszystkie przygody naszych staruszków są trochę podkoloryzowane. No bo kto z emerytów bierze udział w wojnach gangów narkotykowych, aferach szpiegowskich, kradzieży diamentów? Czy policjanci tak łatwo zdradzają służbowe tajemnice? Ja jednak to kupuję. Wszystko jest prawdopodobne w ramach przyjętej konwencji. A konwencja jest taka, że tam, gdzie samotny detektyw by nie sprostał, czwórka na pewno sobie poradzi. Stara zasada: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” zyskuje nowy wymiar, podobnie jak inna: „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”.

Zapiszcie się do tego klubu, moi drodzy, nawet jeśli macie mniej niż osiemdziesiąt lat. Zwłaszcza wtedy. Warto się z góry przygotować na to, co nas czeka.